sobota, 1 października 2011

Duch - Rozdział 1

A oto i „Duch”!

Od razu uprzedzam, że jeżeli szukacie tekstu, w którym seks będzie wylewał się z przeglądarki internetowej już w pierwszych zdaniach… to, niestety (lub stety) „Duch” taki nie jest. Choć, co prawda, umieszczam go w tym dziale i jak najbardziej jest to dla niego dział odpowiedni, to jednak, jak to u mnie bywa, relacja yaoistyczna xd będzie rozbudowywana i dawkowana w odpowiednich, dość stonowanych – przynajmniej na początku – porcjach.

Chciałabym najpierw powiedzieć jeszcze kilka słów: 
Heidi, dziękuję Ci bardzo za zwenienie i pomoc w rozwinięciu tego pomysłu. Myślę, że bez tamtej rozmowy „Duch” w ogóle by nie powstał. Ave!
Altair Black, dziękuję Ci za dogłębną betę i godziny spędzone nad tym tekstem! Ave2 xd!
Haydi… no na Ciebie brak słów po prostu. Po prostu dziękuję!
To tyle xd W dodatkowych informacjach znajdziecie wszelkie niezbędne Wam informacje.
Wstawiam od razu dwa rozdziały, bo po jednym nie da się tego nawet skomentować. ; )
Będę publikować dwa razy w tygodniu. Prawdopodobnie w piątki w nocy/soboty rano oraz w środy/czwartki.

oOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOoOo


Autor: Kuma (przy współpracy z Haydi)
Beta: Altair Black, Haydi, ja sama
Paring: Draco Malfoy/Harry Potter (i inne – ogarniecie w trakcie tekstu)
Rating: +18 (ale nie od samego początku)
Gatunek: angst, powojenny
Ostrzeżenia:
- drastyczne sceny, może nieco obrzydliwe
- pewna niezgodność z kanonem, ale nie pod względem charakteru bohaterów (mam nadzieję)
Dodatkowe informacje:
- Przyjęłam, że duchy mogą dotykać/przenosić/trzymać pewne przedmioty, ale tylko wtedy, kiedy same tego chcą. W innych wypadkach np. przenikają przez nie albo przez ściany. Wytłumaczyłam sobie to w ten sposób: w realnym świecie mówi się o tym, że duch zrzucił z półki talerz. W jaki sposób, skoro, rzekomo, nie może niczego dotykać, bo jest niematerialny? Przyjęłam, że to zależy od jego woli – chce – dotyka; nie chce – przenika.
- Przyjęłam również, że duchy nie mogą trzymać ani używać różdżek.
- Przyjęłam także, że duchy nie są przywiązane ściśle do jednego miejsca i mogą pojawiać się w innych za pomocą a’la teleportacji (uwarunkowane, np. tym, że podczas, bodajże, urodzin Prawie Bezgłowego Nicka zleciały się do Hogwartu duchy z różnych miejsc)


Duch

„Czy jest coś gorszego niżeli śmierć? Życie, jeśli pragniesz umrzeć.”
Seneka Młodszy


Wcale nie musiał tego wybierać.
Mógł pójść dalej, nie oglądając się za siebie ani przez moment.
Mógł założyć, że ona i bez niego da sobie radę. I wtedy wszystko stałoby się prostsze.
Może tam wcale nie żałowałby swojej decyzji – nie czuł wyrzutów sumienia?
Może tam nie byłoby nawet czegoś takiego jak poczucie winy?
A może wręcz przeciwnie…?
Może właśnie tam uświadomiłby sobie, jak wielki popełnił błąd i właśnie tam miał pozostać z tą świadomością po wieczność?
Nie wiedział. Ale jednego był pewien – nie mógł tego tak zostawić.
Musiał  dokończyć to, co już zaczął. Wypełnić swoją ostatnią cichą obietnicę i ustrzec się przed wyrzutami sumienia.
Musiał zapewnić jej opiekę.
Więc gdy dostał wybór: pójść dalej, ku lepszemu, zrobić kolejny krok na swojej drodze
lub też cofnąć się i na wieczność pozostać na granicy życia i śmierci – nie wahał się.
Wiedział, co to oznacza.
Wieczność… wieczność jest długa.
Przeraźliwie długa.
Przeraźliwie długa wieczność bez namiastki człowieczeństwa.
Wieczność w uwięzieniu we własnym niematerialnym ciele.
Był tego wszystkiego świadomy.
I wybrał wieczność.
Wieczność na granicy życia i śmierci.


Rozdział 1 – Zjawy

Cisza. Cisza, która wydaje się mieć własne, pulsujące serce. Czuje to pulsowanie. Nie, to nie pulsowanie – to bębnienie, natarczywe bębnienie, które przeszywa jego ciało. Nie może się poruszyć. Leży na wznak. Kołdrę zaciągnął pod sam nos. Nie tak, żeby się udusił, nie tak, żeby zakryć całą twarz – musi wszystko widzieć. Oczy ma szeroko otwarte, wpatrzone we wciągającą ciemność, rozchodzącą się po pokoju. Tam, na korytarzu, wydaje się jeszcze gęstsza, jeszcze ciemniejsza, jeśli to w ogóle możliwe. Nie chce tam patrzeć. Chce odwrócić wzrok – a najlepiej po prostu zamknąć oczy, odpłynąć, nie myśleć już o tym wszystkim, nie bać się i nie widzieć ich twarzy. Nie widzieć krwi. Nie widzieć tych wszystkich strasznych rzeczy. Nie chce czuć na sobie ich spojrzeń, kiedy tylko zamknie oczy. Bo czuje je – czuje ich obecność, kimkolwiek są. Nie wie – jego przyjaciółmi czy też ludźmi zupełnie mu nieznanymi, poległymi w czasie wielkiej wojny. A może wrogami? Może jest tu sam Voldemort – jego dusza, nawiedzająca go we śnie, zaciskająca swoje niewidzialne szpony na jego gardle. Próbująca udusić go, wydzierając ostatnie tchnienia również z niego?
Drga, gdy rozlega się krótkie skrzypnięcie. Ten przerażający odgłos przepływa przez całe jego ciało, wywołując dreszcze. Wszystkie jego zmysły wyostrzają się, a oczy aż pieką od nie mrugania. Ale wokoło wciąż jest tylko cisza. I jego strach. Chore obawy, które – wie to, gdy nadchodzi poranek – są całkowicie nienormalne i nieprawdopodobne. Ale on i tak się boi. Boi się cieni, krążących w rogu jego pokoju. Boi się długiego korytarza, który widzi ze swojego łóżka. Boi się podwiniętej fałdy kołdry w nogach – wciąga ją pod stopy, naiwnie wierząc, że dzięki temu jest bezpieczniejszy. To głupie. Ale gdy czuje na skórze chłodny powiew… nie, nie powiew, tylko lodowaty wręcz oddech. Oddech któregoś z nich… Nie chce o tym myśleć. Oni dyszą mu w szyję, kiedy nie nakrywa się dostatecznie mocno. Układają się obok niego na łóżku i kołdra ugina się pod nimi, kładąc większy nacisk na jego ciało. Czuje to wszystko. Czasem krążą po pokoju, po domu. Krążą po nim i Harry dokładnie może określić, w jakim są miejscu. Woda w rurach odzywa się co jakiś czas, kiedy zapewne puszczają ją w kuchni. Czasami po prostu siadają na kanapie w salonie albo przechadzają się po nim, zupełnie naturalnie, bezwstydnie, jakby to był ich dom, a nie dom Harry’ego. Słyszy skrzypienie podłogi. Czuje ich obecność. Boi się poruszyć, więc, wpatrzony w pustą przestrzeń, spędza następną noc, próbując pamiętać o oddychaniu. Jest cały mokry. Piżama przykleja mu się do ciała. Harry zaczyna mieć dreszcze. Gorąco miesza się z zimnem. Ale nie rusza się. Przeraża go myśl, że gdyby zaczął krzyczeć, nie mogąc się w końcu powstrzymać, nikt by go nie usłyszał. Choć może… gdyby krzyczał dostatecznie głośno… Minęłyby wieki, zanim ktoś by przyszedł. Do tego czasu zdążyliby go zabić. Albo coś mu zrobić. Gdyby otworzył usta, wepchnęliby w nie swoje oślizgłe łapy i pchaliby je tak długo, aż nie zacząłby się dusić. I dławiłby się, dławiłby się tym niematerialnym, lodowatym czymś, nie mogąc oddychać, nabrać oddechu… nie mogąc żyć.
Wie, że gdyby tylko podniósł się z łóżka, oni od razu by go pochwycili. Łóżko jest najbezpieczniejsze. Zapalanie światła, rozproszenie mroku – w ogóle nie wchodzi w rachubę.
Oczy same zamykają mu się ze zmęczenia. Wyczekuje z utęsknieniem tego momentu, w którym po prostu zaśnie, zupełnie tego nieświadomy – zbyt wyczerpany, żeby przejmować się ich obecnością. I obudzi się rankiem, kiedy będzie już zupełnie jasno i bezpiecznie, i znowu przeżyje kolejny dzień tylko po to, by noc okazała się ponowną męczarnią. Ale sen nie nadchodzi, a z oczu wypływają mu łzy. Chce płakać na głos. Ale co, jeśli wtedy by ich rozzłościł? Albo gdyby go usłyszeli? Nie może wydawać żadnych odgłosów. Nie może płakać – nie przeciągle, długo. Bo co by się stało, gdyby już przestał? Jak porażająca byłaby nastała cisza?
Więc nie robi tego. Nie robi nic. Leży w bezruchu i wpatruje się w ciemność, starając się objąć wzrokiem jak największą część pokoju i jednocześnie korytarza, próbując dostrzec choćby najmniejszy ruch. Nie wie po co. Przecież i tak nic nie mógłby zrobić, gdyby chcieli po niego przyjść.
Pokój nie jest już tak ciemny, jak był niedawno. Na zewnątrz powoli zaczyna się przejaśniać. Z ulgą przyjmuje to do świadomości, jednak dalej się nie rusza. Poczeka jeszcze trochę, jeszcze kilkanaście lub kilkadziesiąt minut – tak, żeby w pokoju było już całkiem jasno, żeby do środka wpadły pierwsze promienie słońca. Żeby był pewny, że jest choć trochę bezpieczniejszy. Gdzieś w oddali, bardzo, bardzo daleko, słyszy wzmagający się powoli ruch uliczny. Te odgłosy są niczym błogosławieństwo i chwyta się ich, trzyma kurczowo, próbując jak najdłużej zachować je w pamięci. Stara się oderwać od otaczającej go ciszy i skupić na odgłosach życia. Po chwili jednak jakiś szmer burzy cały jego względny spokój i Harry znowu sztywnieje, napinając wszystkie mięśnie i wyostrzając zmysły. Zupełnie tak, jakby zamarło nie tylko jego ciało, ale także jakiekolwiek myśli. Jest tylko oszalałe tętno, które wręcz pulsuje mu w głowie i powoli odchodząca w głąb korytarza ciemność. Wie, że ma tylko kilka sekund, żeby dostać się na balkon, po drodze zapalając światło. Liczy sobie w myślach do dziesięciu, za każdym kolejnym razem obiecując sobie, że na „dziesięć” zerwie się z łóżka i pobiegnie do okna. Przecież to tylko kilka kroków. Włącznik jest przy biurku. Biurko obok drzwi balkonowych. Są zamknięte – szybko je otworzy i znajdzie się na świeżym powietrzu. W razie czego będzie mógł zeskoczyć do ogrodu – przecież to tylko kilka metrów.
Raz, dwa, trzy, cztery…
Nie.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć… dziewięć… dziewięć!
Raz, dwa, trzy…
Teraz naprawdę.
Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć!
Zrywa się z łóżka i pędzi do okna, nawet się nie oglądając. Działa jak szaleniec. Trzęsące się ręce, które z łatwością trafiają we włącznik. Światło rozlewa się nagle po pokoju, prawie go oślepiając. Drżące dłonie, które nie mogą otworzyć drzwi. I ciemność, ciemność, która mogła wychynąć z korytarza i teraz zbliża się, zbliża się do niego. Jest tuż, tuż. Tuż za jego plecami. Już niedaleko. Czuje ich oddechy. Czuje ich obecność. Dłonie nie przestają mu drżeć. Z jego ust wyrywa się jęk. Do oczu cisną się łzy. Jeszcze tylko chwila… już… chwytają go. Otwiera drzwi i wypada na zimne powietrze.
Odwraca się gwałtownie, zupełnie oszołomiony. Firana jeszcze porusza się od jego dzikiej szarpaniny i gwałtownego podmuchu wiatru, który wtargnął do środka. Harry opiera się o barierkę, dysząc ciężko. Serce bije mu jak oszalałe, nie może pozbierać myśli. Wpatruje się w pusty pokój.
Zsuwa się po barierce i oplata ramionami kolana, podciągając je do klatki piersiowej. Już jest bezpieczny. Już jest dobrze. Oni nie wyjdą na powietrze. Oni, co najwyżej, będą czekać na niego w środku – kiedy znowu odważy się tam wejść, kiedy znowu będzie ciemno. Nie zamierza tego robić. Jest strasznie zimno. Mokra piżama jeszcze bardziej go ochładza. Czuje, że włosy dosłownie lepią mu się do czoła, całkiem mokre. Ale to nieważne. Zupełnie nieważne. Opiera czoło o ramiona, a okulary wbijają mu się w twarz. Nie zdejmie ich – jeszcze nie teraz. A co, jeśli nagle będzie ich potrzebował…?

***

Czasem przychodzą chwile, kiedy zaczyna wątpić. Nie tylko w sens ich śmierci, całej wielkiej wojny, ale także swojego życia. Swojego obecnego, samotnego życia, które przecież równie dobrze mogłoby się skończyć – w ciągu następnej sekundy – i przez długi, długi czas nikt nawet by tego nie zauważył. Dopiero po kilku tygodniach któryś z Weasleyów przybyłby go odwiedzić i odnalazłby go, leżącego bez życia na podłodze. Martwego bohatera, martwego Złotego Chłopca. Ale zarówno ich życie, jak i życie wszystkich innych toczyłoby się dalej, bogatsze o kolejnych zmarłych. I może pochowaliby go nie w Dolinie Godryka, ale na wzgórzach, z których widać Norę. Jego trumna przylegałaby jedną ścianą do trumny Rona i Hermiony. Kilka metrów od grobu Freda.
Złota Trójca znowu razem, mówiliby.
Nie obchodzi go to ani trochę. Jego śmierć byłaby po prostu następnym krokiem, nic nieznaczącym wydarzeniem, wobec którego jest całkowicie bierny. Nie szuka jej, ale jednocześnie nie uciekałby, gdyby do niego przyszła. Bo wraz z utratą magii i przyjaciół, stracił tak naprawdę wszystko. Zupełnie tak, jakby znowu był tym zagubionym chłopcem w za dużych ubraniach, nie mającym pojęcia o równoległym, magicznym świecie, toczącym się tuż obok niego.
Pół roku po wielkiej wojnie, po zabiciu Voldemorta, pokonaniu – ma jedynie niewielki dom z ogrodem na przedmieściach Londynu, wieczną ciszę, samotność i Weasleyów, odwiedzających go co kilka tygodni, już nie tak radosnych jak dawniej.
Gdy okazało się, że Harry Potter utracił swą magiczną siłę, natychmiast wysłano go w odosobnione, zabezpieczone starymi czarami miejsce, w którym zostawiono go, zakładając, że bez problemu sobie poradzi. Zabronił przysyłania sobie Proroka Codziennego lub jakiejkolwiek korespondencji. Wszystko, co skierowane było do niego, trafiało do jego skrypty w Gringocie, choć wątpił, by jeszcze kiedykolwiek miał do niej wejść.
Siedzi na blacie szafki kuchennej. Herbata w szklance, którą trzyma w dłoniach, dawno już zdążyła wystygnąć.  Nie wie, o czym myśli. Czy w ogóle myśli o czymkolwiek. Ostatnio coraz ciężej jest mu znieść swoje myśli, to wszystko, co ciśnie mu się do głowy; wyobrażenia, wspomnienia, wszelkie obrazy. Gubi się w tym i nie jest pewny, czy kiedykolwiek zdoła się z tego wyplątać.
- Potter?
Szklana wypada z dłoni.
Roztrzaskuje się na kafelkach. Herbata rozbryzguje się na szafkach. Wszędzie. Czuje ohydny ucisk w żołądku. Jest mu niedobrze. Na chwilę wszystko przewraca się do góry nogami.
I wraca z powrotem na swoje miejsce. Zupełnie zniekształcone… bezbarwne.
Nie może oddychać.
Myślał, że dzień uchroni go przed duchami.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz