sobota, 29 października 2011

Duch - Rozdział 14

Rozdział 14 – Niesprawiedliwość

            Harry zostawia Malfoya przy kuchennym stole. Nie zamieniając z nim ani słowa więcej, idzie do swojego pokoju, narzuca na siebie pierwsze lepsze ubrania, nie musząc już zastanawiać się nad ich wyborem przez kilkanaście minut, jak to musi robić, kiedy udaje Malfoya. Późnej staje przed kominkiem i wrzuca do niego proszek Fiuu, a gdy wchodzi w niebieskie płomienie, towarzyszy mu jedynie jego własny głos, mówiący „Nora”.

            Choć Weasleyowie bardzo pragnęli odbudować swój stary dom, okazało się to niemożliwe. Zamiast tego, zaledwie kilka wzgórz dalej, zbudowali nowy, nazywając go tak samo. Jednak różnica między nimi jest wprost kolosalna. Harry nie czuje już tej przyjemnej, rodzinnej atmosfery, którą odczuwał zawsze, gdy był młodszy, przyjeżdżając tu na wakacje lub Święta. Molly przytula go do siebie, tak jak zawsze, ale Harry – nawet, jeśli to tylko jego wyobraźnia – czuje, że jest to zupełnie co innego. Że to tylko głupie przyzwyczajenie i pani Weasley wolałaby tego nie robić. Może wolałaby wcale na niego nie patrzeć? Harry zauważa, że omija jego wzrok – on sam widzi w jej twarzy wszystko to, czego zawsze się bał. Odbicie śmierci swoich dwóch synów i żal, bezkresny żal do świata za ich odebranie. Może gdyby Harry też zginął, wtedy, tamtego dnia, nie miałaby takich uczuć…?
            - Harry, jak dobrze cię widzieć! – Pan Weasley wskazuje mu długi, kuchenny stół. – Dawno się nie widzieliśmy.
            Harry mógłby odpowiedzieć coś zgoła innego, jednak uśmiecha się niepewnie, kiwając głową, i zajmuje wskazane mu miejsce. Widok z okna ciasnej, zagraconej naczyniami, kuchni, wychodzi wprost na zalesione wzgórza, położone kilkadziesiąt kilometrów dalej i jedno, o wiele bliższe, z małym ogrodem, wyłożonym zeschłymi liśćmi, opadającymi z kilku drzew oraz grobami, odgrodzonymi od świata drewnianym płotem. Harry woli na razie nie patrzeć w tamtą stronę.
            - Co u ciebie, chłopcze? – pyta pan Weasley, zupełnie tak, jakby Harry miał w ogóle możliwość opowiedzenia mu o jakiś niebywałych, szalonych przygodach, które przeżył, siedząc w swoim domu. W zasadzie – może i by mógł. O tym, jak przyszedł do niego duch Malfoya i poprosił go o przysługę. O tym, jak Harry wykopywał jego ciało, a później przemieniał się w niego i przemienia do dziś, grając przed Narcyzą jej zmarłego syna. Mógłby opowiedzieć o tych wszystkich nieprzespanych nocach i spojrzeniach, towarzyszących mu na niemal każdym kroku. Mógłby opowiedzieć o Malfoyu i jego biednej, schorowanej matce. Mógłby opowiedzieć o swoich własnych odczuciach i zszokować państwa Weasley tym, jak bardzo uległy zmianie od czasu wojny.
            - W porządku, dziękuję – odpowiada wymijająco, uśmiechając się niepewnie. – A u pana? Jak w Ministerstwie?
            - Bardzo dobrze, Harry. Bardzo dobrze – mówi ze szczerą ulgą. – Co prawda walczymy jeszcze z pojedynczymi skutkami wojny, wciąż mamy dużo do zrobienia, uporządkowania wszystkiego, ale jesteśmy na jak najlepszej drodze. Świat staje na nogi! – oznajmia z dumą, a jego oczy błyszczą przygasłym blaskiem.
            Może Harry wcale nie powinien był o to pytać. I może pan Weasley powinien był zastanowić się nad odpowiedzią, zanim otworzył usta. Harry widzi zlęknione spojrzenie Molly, zerkającej nerwowo to na niego, to na swojego męża, w obawie przed reakcją Harry’ego. Ale ten uśmiecha się uspokajająco, nie dając po sobie poznać, jak bardzo zabolały go te słowa.
            - Zaraz podam obiad – rzuca pani Weasley, zabierając się do mieszania zupy.
            Kiedyś, krótko po zakończeniu wojny, Weasleyowie próbowali przekonać Harry’ego do powrotu. Wtedy jednak niemal od razu przestali, widząc, w jakim jest stanie. Odwiedzali go przez dłuższy czas, nakłaniając go, by także czasem się u nich stawiał. Dawał jakiekolwiek znaki życia. I przez kilka tygodni tak to się właśnie odbywało – kiedy był przy nich, żyli niemal jak na krawędzi, zerkając na niego nerwowo, uważając na każde słowo, każdy swój ruch. Zachowując się cicho i ostrożnie, jak przy małym, śpiącym w łóżeczku dziecku, którego nie chcieli obudzić w obawie, że może już ponownie nie zasnąć i zamęczać wszystkich całą noc swoim płaczem. Harry czuł się dokładnie tak jak to dziecko – był bezbronny, zagubiony i na granicy wytrzymałości. Słaby i całkowicie bezsilny – pozbawiony magii. Z czasem ich wizyty stały się rzadsze, aż w końcu ograniczyły się do co-kilkutygodniowych spotkań, kiedy to Harry musiał odwiedzać groby Hermiony i Rona. Czasem przychodziła do niego Ginny – dawniej, kilka tygodni wcześniej. Może nadal wiązała nadzieje w związku z Harrym? Może nadal miała nadzieję, że między nimi może się jeszcze ułożyć?
            - Czy to nie Harry Potter? – George wpada do kuchni i bierze Harry’ego w objęcia, niemal miażdżąc mu klatkę piersiową. – Och, nasz słodki, kochany Harry – zanosi się szczerym śmiechem, odstawiając go na podłogę i mierzwiąc mu włosy. – Dawno się nie widzieliśmy!
            George. „Oduchowiony” George – jeden z bliźniaków. Jedyny Weasley, z którym Harry wita się wręcz z ulgą. W którego towarzystwie Harry po prostu chce przebywać, nie obawiając się, że ten ma mu cokolwiek za złe. Choć gdzieś w jego wiecznie roześmianych oczach czai się smutek i tęsknota za bratem, George pozostaje pełen energii. Prawdziwy i dowcipny jak zawsze.
            - Jak tam interesy? – Siadają przy stole, a stężała atmosfera wydaje się gdzieś ulotnić, niczym za dotknięciem różdżki.
            - Bardzo dobrze, bardzo dobrze! – George opiera głowę na łokciu, rozciągnięty na stole. – Ludzie wracają do siebie po wojnie, wszystko znowu się rozkręca. Robimy furorę, będąc pośrodku tego całego ponurego syfu. Dajemy ludziom nadzieję i poczucie bezpieczeństwa. I odrobinę szaleństwa – mruga do Harry’ego. Harry nie chce pytać, dlaczego George używa liczby mnogiej. – Dzięki – mówi cicho, puszczając do niego oczko.
            - Nie ma sprawy – odpowiada szeptem, również mrugając do niego.
            Pani Weasley stawia na stole talerze, a garnek wypełniony zupą zawisa w powietrzu, rozlewając ją do każdego z nich po kolei, nie roniąc ani kropelki. Harry odruchowo sięga ręką do koszuli, w której, pod spodem, kryje się ukryta różdżka Malfoya. Czuje jej pulsowanie. Uspokaja się, zanim w ogóle zdążył się zdenerwować otaczającą go magią. Pomimo wszystko – magia domu Weasleyów nie jest tą, którą odczuwał, kiedy zaklęcia rozpływały się po polu obronnym Malfoy Manor. W zasadzie – nawet tam nie czuje jej tak dobrze. Nie odczuwa żadnej różnicy.
            - Gdzie jest Ginny? – pyta po dłuższej chwili, kiedy rozlega się już odgłos siorbania i łyżek, odbijających się od talerzy.
            Pani Weasley zamiera z łyżką, zawieszoną w połowie drogi. Zerka nerwowo – Harry nie ma pojęcia, po raz który dzisiaj – na swojego męża, a ten, dalej jedząc, wpatruje się uporczywie w stół, nie wiedząc, jak zareagować.
            - Ona… –- waha się Molly, przyglądając się uważnie Harry’emu, jakby zaraz miał co najmniej wybuchnąć. – Wyszła gdzieś… powinna niedługo wrócić…
            - Och, dajcie już spokój – irytuje się nagle George, odkładając z brzękiem łyżkę. Mierzy chwilę gniewnym spojrzeniem rodziców. – Harry jest już dużym chłopcem. Jestem pewien, że nic mu się nie stanie, jeśli się dowie, że Ginny umawia się z Nevillem. Mam rację, Harry, kochaneczku? – zwraca się do Harry’ego, uśmiechając się nieco drwiąco. Harry jednak przez chwilę dostrzega w jego oczach niepewność. Pragnie natychmiast ją rozwiać.
            - Oczywiście… wszystko ze mną w porządku – oznajmia, patrząc po piegowatych twarzach Weasleyów. – Dlaczego coś miałoby być nie tak? Nie mam nic przeciwko! Przecież już dawno ustaliliśmy, że to nie ma sensu. Kocham Ginny, tak jak i was wszystkich. Jak siostrę. Nic więcej… – uśmiecha się uspokajająco i wraca do jedzenia zupy.
            - No, dzielny chłopak. – George klepie go po plecach. – Widzicie? – rzuca jeszcze do rodziców i chwyta za łyżkę.
            Nastałą niezręczną ciszę, przerywają słowa Ginny, wpadającej do kuchni. Nie zauważa na początku Harry’ego. Przechodząc przez pomieszczenie, ściąga z siebie czerwony szal i równie czerwoną wełnianą czapkę, mówiąc jakby w powietrze:
            - Och, Pokątna tętni życiem! Nareszcie wszystko się uspokaja. Byliśmy… – Zamiera. Wpatruje się dłuższą chwilę w Harry’ego, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Upuszcza czapkę na podłogę i podnosi ją nerwowo, nie spuszczając z niego wzroku. – Harry! – mówi w końcu, a kąciki jej ust drgają lekko. – Harry – powtarza znowu. Podchodzi do niego, a on podnosi się szybko z krzesła, kiedy przytula go mocno do siebie. Pachnie deszczem, jej rude włosy są jeszcze mokre, a skóra zimna i zarumieniona. Kiedy w końcu go wypuszcza, podejmuje dalej: - Byliśmy z przyjacielem na Pokątnej i…
            - Ginny, wiem, że umawiasz się z Nevillem. Nie widzę w tym żadnego problemu – przerywa jej Harry, zirytowany całym tym przedstawieniem. Nie ma pojęcia, czego oczekiwali. Czy myśleli, że się załamie? Że na ich oczach po prostu padnie i nie podniesie się, przygnieciony siłą tej wiadomości? Nie wie. Ale wie, że tak naprawdę ta informacja niewiele go obchodzi. Że dawno już przestało obchodzić go cokolwiek, co dzieje się w „normalnym” świecie, normalnym, ludzkim życiu. Czyimkolwiek.
            Ginny odwraca od niego przestraszony wzrok i kieruje go na swoich rodziców i brata.
            - Powiedzieliście mu? – pyta ich oskarżycielskim tonem, co najmniej jak gdyby wydali na nią właśnie wyrok. Albo na Harry’ego.
            - W zasadzie – ja powiedziałem – odzywa się George, podnosząc beztrosko rękę. – Nie widzę w tym nic strasznego. Harry zresztą też nie – dodaje, uśmiechając się pogodnie, po czym wraca do jedzenia, jak gdyby nigdy nic.
            - Ale… Harry… – spogląda na niego bezradnie, nie wiedząc, co mogłaby powiedzieć. Jest przestraszona.
            - Ginny, naprawdę… To, że układasz sobie życie z kimś innym… to może tylko mnie cieszyć. Tym bardziej, że lepiej wybrać nie mogłaś. Neville jest wspaniały – zapewnia gorliwie. – Uspokój się.
            Nie ma pojęcia, skąd sam znajduje w sobie pokłady tego spokoju. To wszystko wydaje mu się banalne i niepoważne. W porównaniu z tym, z czym spotyka się na co dzień, w Malfoy Manor – to wszystko jest wręcz śmieszne. Jednocześnie jednak wie, że to właśnie są normalne problemy, z którymi powinien spotykać się normalny człowiek. Że to, co widzi w Malfoy Manor nie kwalifikuje się do kategorii „normalne”.
            - Nie uwierzysz, Harry, co przydarzyło się niecałe dwa tygodnie temu! – odzywa się Artur, chcąc prawdopodobnie rozładować napiętą atmosferę. – Dostaliśmy informację, że dwóch szaleńców zabiło Draco Malfoya.
            Harry zamiera.
            Zdecydowanie – idealny sposób na „rozładowanie napiętej atmosfery”.
            - Tak? – zdobywa się jedynie na szept, bo gardło ściska mu się boleśnie, podobnie jak żołądek.
            - Kilka dni przed zgłoszeniem do Świętego Munga trafiło dwóch mężczyzn, Thomas Blaire i Arnold Flint. Twierdzili, że zabili Draco Malfoya, mieli nawet przy sobie jego różdżkę. Jednak… byli w strasznym stanie. Nie dało się zweryfikować, czy mówili prawdę.
            - W strasznym stanie? To znaczy? – dopytuje się Harry, choć doskonale zna odpowiedź. I nie chce do tego znowu wracać.
            - Choć nie zostało na nich rzucone żadne zaklęcie, są jak… – pan Weasley waha się przez chwilę – jak po działaniu potężnego Cruciatusa. Całkowicie zmodyfikowane wspomnienia. Papka w głowie. Ktoś im zrobił niezłe pranie mózgu.
            - Wiadomo kto? – drąży dalej Harry.
            - Na początku podejrzewaliśmy Malfoya… to byłoby przecież logiczne. Ale nie zabrał ze sobą od nich różdżki, co było dość dziwne, więc zaprzestaliśmy dochodzenia. Odwiedziliśmy go jeszcze, ale wszystko wydawało się być w porządku – wzrusza ramionami, nabierając kolejną łyżkę zupy. – To znaczy… na ile może być w porządku z Malfoyami – dodaje z zaciętą miną. Harry nie wie dlaczego, ale czuje nieprzyjemny ucisk. Nie podoba mu się ta uwaga, jednak nic nie mówi, wiedząc, jak bardzo podejrzane by to było. – Okazało się, że go zaatakowali i odebrali mu różdżkę. Pojmujesz to, Harry? – pan Weasley śmieje się do siebie. – Poniżające…
            - Już wyobrażam sobie minę Malfoya, kiedy go osaczyli – zaśmiewa się George, naśladując minę Malfoya. Gdyby nie to, że Harry’emu zupełnie się to wszystko nie podoba, pochwaliłby go za idealne odwzorowanie wyrazu twarzy Draco.
            - Jestem ciekaw, co stanie się z tym dzieciakiem – zastanawia się na głos Artur, mieszając w zupie. Ma szarą, zmęczoną i naznaczoną wieloma zmarszczkami twarz, oczy, w których odbiły się okrucieństwa wojny i śmierć dwojga dzieci. Harry wie, że powinien odczuwać wobec niego i wszystkich Weasleyów współczucie. Ale nie potrafi. Nie, kiedy pan Weasley wypowiada się o Malfoyu z wyraźną kpiną i niesmakiem w głosie, kiedy żartują sobie z niego, nie mając tak naprawdę o nim bladego pojęcia. Harry też cierpiał i cierpi nadal. On też coś stracił. A jednak nic nie upoważnia go do czegoś takiego… – Został zupełnie sam.
            - Tak, jak tego chciał – wzrusza ramionami Ginny, odzywając się po raz pierwszy od początku tej rozmowy.
            Harry nie wytrzymuje. Wbija w nią wściekłe spojrzenie, nie wierząc, że to powiedziała. Że to właśnie ona powiedziała coś takiego.
            - Skąd wiesz, że tego chciał? – odpowiada zaciętym głosem.
            Wszystkie oczy wpatrują się w niego w niemym szoku. A więc wreszcie, wedle ich oczekiwań, to się stało – Harry Potter oszalał. Na ich oczach.
            - Jak to… o co ci chodzi, Harry? – kąciki jej ust znowu drgają nerwowo.
            - Skąd wiesz, że tego właśnie chciał? – powtarza z uporem Harry.
            - Ja… to znaczy… – Ginny waha się przez chwilę, ale w końcu hamuje się i marszczy brwi, nabierając pewności. – On zawsze był typem samotnika. Nigdy nikogo nie potrzebował, wywyższał się. Myślę, że tego właśnie chciał – spokoju i samotności.
            - On nigdy nie był typem samotnika – odpowiada Harry. – Zawsze miał przy sobie Crabbe’a i Goyle’a, i kilkoro innych Ślizgonów, prawda?
            - Chcesz przez to powiedzieć, że kochał ludzi? – śmieje się nerwowo Ginny, wymieniając zdumione, przestraszone spojrzenie ze swoją matką.
            - Nie. Oczywiście, że nie. Ale moim zdaniem oznaczało to, że nigdy nie lubił być sam. – Harry nie wie, do jakiego stopnia sam wierzy swoim słowom, ale wie, że musi po prostu coś powiedzieć, coś na obronę Malfoya. Może tylko po to, żeby lepiej się poczuć, a może po prostu dlatego, że tak powinien?
            - Potrzebował swoich goryli, bo jest tchórzem – oznajmia Ginny z urazą.
            - Malfoy nie jest tchórzem. – Harry odpowiada niemal natychmiast. Wie, że jego glos jest zacięty i zdenerwowany, że przeszywa stężałe powietrze niczym strzała. Ostra i niebezpieczna. Może wręcz raniąca. – Zaryzykował, przechodząc na naszą stronę.
            - Wydaje mi się, Harry – wtrąca się pan Weasley spokojnym głosem, mimo wszystko jednak zaniepokojony jego postawą – że zrobił to, bo wiedział, że nasza strona jest tą wygraną.
            - Tak, Malfoy nie lubi przegrywać – przyznaje Harry. Wie, że nie może powiedzieć nic więcej, nic o tym wszystkim, co sam wie o Malfoyu. – I nawet, jeśli zrobił to, bo bał się przegranej, jednocześnie przeciwstawił się własnemu ojcu. Może też nawet własnej matce. Wszystkiemu temu, w co zawsze wierzył, o czym zawsze był uczony. Tak naprawdę wyparł się wszystkiego, by przejść na naszą stronę. Czy to nie wymaga odwagi?
            Weasleyowie nic nie odpowiadają, prawdopodobnie po to, żeby po prostu nie drążyć tego tematu i nie denerwować bardziej Harry’ego. On jednak czuje się po prostu zraniony. Rozumie, co to znaczy niesprawiedliwość. Niesprawiedliwość spotkała go po wojnie, kiedy, opuszczony, z dala od magicznego świata, zamknął się, za namową Ministerstwa, w swoim domu na przedmieściach Londynu. Niesprawiedliwość spotkała Mafloya, kiedy pewnego dnia dwóch szaleńców przyszło do niego i zabiło go, by ukarać za coś, czego tak naprawdę nie zrobił.
            - Dziękuję. – Podnosi się od stołu. – Jeśli nie macie nic przeciwko, pójdę… odwiedzić Rona i Hermionę. – Nie patrzy już na nich. Nie czeka na ich reakcje. Nie może tego znieść. Odwraca się i wychodzi z kuchni. Przechodząc przez długi korytarz, z mnóstwem nieruchomych, mugolskich obrazów, powieszonych na ścianach, stara się odpędzić od siebie wszelkie myśli, nawiedzające jego głowę. Wszelkie nieprzyjemne myśli, których wolałby nie znać.
            - Harry! – Ginny dogania go, kiedy znajduje się już przy tylnym wyjściu.
Przez otwarte drzwi wpada do środka powiew chłodnego, jesiennego wiatru. Czuje na twarzy lekką mżawkę, a rude włosy Ginny opadają na jej piegowatą twarz. W jej brązowych oczach czai się niepewność i rozżalenie.
- To przez to, tak? – pyta, patrząc mu prosto w oczy. – To przez to, że… że ja i Neville… dlatego jesteś taki zły?
- Ginny, daj spokój – irytuje się, przewracając oczami. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że jest to idealnie odwzorowany odruch Malfoya. Przez chwilę jest zdezorientowany własnym zachowaniem, ale kiedy napotyka napięte spojrzenie Ginny, wraca do siebie. – Posłuchaj: wszystko jest między nami skończone, ustaliliśmy to bardzo dawno temu. Cieszę się, że wszystko ci się układa. Na dodatek z Nevillem. Wszystko jest w porządku, naprawdę. – Nawet, jeśli nie jest.
- Harry, bardzo przepraszam. Wiesz, że ja zawsze… – waha się przez chwilę i przygryza wargę. Nagle przytula się do niego, wtulając głowę w jego ramię. Jest minimalnie niższa. Oplata go rękoma, a jej barki drżą, jakby płakała.
Stoją tak przez dłuższą chwilę. Jej włosy wpadają Harry’emu do oczu, niesione chłodnym wiatrem. Jest mu zimno, stojąc z Ginny w ramionach, a różdżka oddziela ich od siebie swoim pulsowaniem. Kiedy dziewczyna w końcu się od niego odsuwa, jej oczy szklą się od łez. Uśmiecha się do niego niepewnie i dotyka jego policzka.
- Kocham cię – mówi cicho, a Harry nie ma pojęcia, co ma przez to na myśli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz