środa, 26 października 2011

Duch - Rozdział 11

Rozdział 11 – Martwy

            Harry ma wrażenie, że chłodny, październikowy wiatr, może przewrócić Narcyzę jednym podmuchem. Jest słaba. Idzie powoli obok niego, trzymając go pod ramię. W zasadzie – opiera na nim cały ciężar swojego kościstego ciała, stawiając kroki ostrożnie i niepewnie. Jest niższa od niego – od Draco. Może gdyby Harry był w swojej prawdziwej postaci, byliby równi wzrostem. Spod granatowej sukni z bufiastymi rękawami, wystają eleganckie buty na obcasach. Otula się płaszczem, zarzuconym na ramiona. Harry nie może uwierzyć, że idąc na grób własnego męża, musi być tak wystrojona, tak elegancka i perfekcyjna. Choć perfekcji ujmują jej srebrne kosmyki, opadające pojedynczo na czoło i zmarszczki w kącikach oczu, które zdążyły się pogłębić w ciągu ostatnich kilku dni. Malfoyowie nigdy nie byli normalną rodziną. I nigdy już nie będą mieli na to szansy. Zbyt dużo było w nich zawsze dumy, elegancji, zbyt dużo sztywnych zasad i rodzinnych tradycji. Za mało miejsca na ciepło.

            Idą alejką wzdłuż przedniej ściany dworu. Mijają rozległy sad, aż w końcu znacznie oddalają się od domu. Harry stara się nie dać po sobie poznać, że zupełnie nie ma pojęcia, dokąd powinien iść. Gdzie skręcić, gdy ścieżka się rozwidla. Pozwala Narcyzie sobą kierować, wciąż jednak mocno podtrzymując jej ramię. Jest pewien, że niczego nie zauważa, zbyt pochłonięta swoimi myślami. Czasem przypomina mu Lunę Lovegood, z tymi jej wyłupiastymi oczami i wiecznie zamglonym spojrzeniem wariatki, dryfującej gdzieś na granicy świata realnego i swojego własnego, istniejącego tylko w jej wyobraźni. Ale Luna jest, jaka jest – nie z powodu choroby czy też obrażeń wojennych. Luna jest Pumyluną i zawsze nią była. A Narcyza… Narcyza jest panią dworu Malfoyów, jedną z sióstr Black, wdową po śmierciożercy – Narcyza nie powinna być wariatką.
            Harry dotyka tylnej kieszeni, w której znajduje się różdżka Malfoya. Nie ma pojęcia, czy ten nie zauważył, że Harry wciąż ją ma, czy też postanowił na razie pozostawić to bez komentarza. Nie ma również pojęcia, po co nosi ją przy sobie, skoro nie może w żaden sposób jej użyć. A jednak od wczorajszego dnia nie rozstaje się z nią ani na krok. Zasypiając, ściskał ją w dłoni, w myślach bezwiednie powtarzając wciąż „Lumos, Lumos”, choć nic się nie działo. Rozglądał się na boki, celując nią w mrok, czując jej pulsującą magię, a jednak czując się również bezsilnym i bezbronnym wobec tych, którzy znowu go odwiedzili. Oni nie odpuszczali. Przez kilka dni byli spokojni, trzymali się na dystans. Harry słyszał jedynie ich szepty – gdzieś w oddali, poza domem. Krążyli wokół niego, nie wchodząc jednak do środka. Czuł ich obecność. Wyczułby ją wszędzie. A wczorajszej nocy znowu go odwiedzili. Znowu czuł ich oddechy, gdy próbował się odwrócić. Szarpał się, próbując uciec, mając wrażenie, że oplatają go swoimi niewidzialnymi ramionami. Różdżka nie pomogła. Nawet, gdy wypowiedział zaklęcie na głos. I mógłby przysiąc, że słyszał ich śmiechy – wtedy, gdy zdali sobie sprawę… że Harry Potter nie ma już magii.
            A jednak trzyma różdżkę wciąż przy sobie, nie mogąc oprzeć się temu cudownemu, magicznemu uczuciu, jakie dzięki niej wciąż mu towarzyszy. Ciepło magii, pulsowanie – jak gdyby różdżka żyła swoim życiem, biła swoim własnym sercem, niezależna od niego ani nikogo innego.
            Za unoszącą się nad mokrą ziemią mgłą majaczy żelazne ogrodzenie i otwarta na oścież wysoka brama. Kiedy przez nią przechodzą, Harry ma wrażenie, że martwe oczy węży, wykutych we wrotach, śledzą każdy jego ruch, jakby wyczuwając obecność obcego. Czy są prawdziwe? Mógłby się z nimi porozumieć wężomową? Gdyby tylko jeszcze potrafił…
            To nie jest duży cmentarz. Co najwyżej kilkanaście grobów, stojących w różnych odległościach, w różnych miejscach – zdaje się, że w nieporządku, a jednak tworzących wręcz idealne ustawienie. Ziemia wysypana jest żwirem, który chrzęści pod nogami. Grób Lucjusza Malfoya znajduje się na tyle cmentarza pod wielkim, srebrzystym świerkiem, wręcz uginającym się nad nim. Jakby składającym mu pokłon. Harry czuje za sobą obecność Malfoya. Odwraca się lekko przez ramię i dostrzega go, kryjącego się za jakimś nagrobkiem i obserwującego ich z bezpiecznej odległości. Zastanawia się, czy Narcyza nie czuje jego obecności. Harry nie potrafi sprecyzować, co on sam w zasadzie czuje – ale po prostu wie, doskonale wie, kiedy Malfoy znajduje się w pobliżu. Narcyza wyciąga spod płaszcza swoją różdżkę i drżącą dłonią kreśli w powietrzu linie. Bukiet granatowych róż zarysowuje się powoli tuż przed nimi. Harry widzi, jak wiele energii zabiera Narcyzie to proste zaklęcie. Jak wiele wysiłku ją to kosztuje. Bukiet jest mały, z zaledwie kilkoma kwiatami – a ona ledwo układa go na płycie. Opiera się mocniej na ramieniu Harry’ego i przygląda się mogile w milczeniu.
            „Lucjusz Malfoy – oddany mąż i ojciec”, głosi epitafium, a Harry nie może powstrzymać się przed dodaniem w myślach „i śmierciożerca”.
            Spojrzenie Narcyzy jest martwe i beznamiętne. Zupełnie inne od tego szaleńczego, rozglądającego się na boki – ale równie przerażające i niepokojące. Wpatruje się w napis, może w coś innego, w wymysł jej szaleńczej wyobraźni, poruszając bezgłośnie ustami.
            - Lucjuszu… Lucjuszu, jestem tu… – szepcze, prawie niedosłyszalnie. – Lucjuszu, zawsze… na zawsze… zawsze byłam. Wiesz to, prawda? Wiesz? Nawet wtedy… ja… Draco chciał… nie mogłam go zostawić… Lucjuszu… – Harry nie ma pojęcia, czy Narcyza w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że on, Draco, stoi tuż obok. Że nie jest tu sama. Ale prawdopodobnie już o tym zapomniała. Teraz jest tylko ona, wdowa, stojąca samotnie na cmentarzu, i jej zmarły mąż, jego wyobrażenie, istniejące tylko w jej umyśle. – Nie gniewaj się – szepcze, nieco bardziej piskliwym głosem. – Proszę… ja… wiesz… to mój syn… nasz. Nie chciałam… ale on… ja wiem – to było złe… on postąpił źle… przepraszam… – Po jej zapadniętych policzkach spływają łzy. Podbródek trzęsie się tak, że słychać szczękanie zębów. Drży na całym ciele, wpijając palce w przedramię Harry’ego. Patrzy przed siebie. Możliwe, że widzi tam Lucjusza – i tylko jego.
            - Matko – odzywa się cicho Harry, ściskając jej pomarszczoną dłoń. Za bardzo pomarszczoną jak na kobietę w sile wieku. – Matko, już dobrze – mówi nieco głośniej, potrząsając nią lekko. – To ja… Draco. Jestem tu. Wszystko jest dobrze. – Przenosi na niego roztrzęsione spojrzenie, chyba nie do końca go dostrzegając. Słychać świst wiatru. Jest zimno; Harry czuje na twarzy pierwsze krople deszczu. – Powinniśmy wracać – mówi spokojnie, chwytając ją za ramiona.
            - Dokąd? – odpowiada szeptem.
            - Do domu – uśmiecha się do niej lekko, masując ostrożnie jej ramiona, próbując jednocześnie uspokoić ją i dodać otuchy, ogrzać.
            - Tu jest mój dom – mówi, otaczając powolnym wzrokiem cmentarz. – Już od dawna… – dodaje, wpatrując się w niego przeszywającym, pustym spojrzeniem. – I ty to wiesz, mój Draco. Ty to wiesz…
            - Nie – kręci głową, mocniej ją chwytając. – Twój dom jest we dworze, matko. Przy mnie.
            - Przestań się oszukiwać, Draco – odpowiada, a kąciki jej wąskich, wyschniętych warg wyginają się. – Tutaj jest moje miejsce.
            Wpatrują się w siebie, stojąc twarzą w twarz. Harry próbuje coś z niej wyczytać, ale twarz Narcyzy wydaje się martwa i pusta. Bez wyrazu. Bez żadnych emocji. Bez życia.
            - Twoje oczy, Draco… – szepcze i zagląda mu w nie, głęboko. Zapuszcza się przerażająco daleko, dotykając niemal jego duszy. – One… są takie martwe. Draco. Dlaczego mój Draco jest martwy?
            Harry nie może wydobyć z siebie głosu. Nie może złapać jednej, konkretnej myśli i pójść jej śladem. Jedyne, co może robić, to stać i wpatrywać się w szoku w Narcyzę. Kobieta zaczyna ściskać poły jego płaszcza, zagryzając szczęki i kręcąc gwałtownie głową. Szepcze co chwilę jego imię, a raczej imię Draco, które czasem miesza się także z imieniem „Lucjusz”. W końcu milknie, a jej spojrzenie staje się na powrót martwe. Nie mruga. Po prostu patrzy na niego. Albo przez niego… gdzieś. I upada.
            Harry trzyma ją w ramionach, a jego ręce trzęsą się prawie tak jak jej dłonie. Malfoy pojawia się tuż obok i mówi coś do niego, ale Harry wcale go nie słyszy. Słyszy jedynie gwałtowne bicie swojego serca. Dudnienie, wydobywające się gdzieś z okolic klatki piersiowej. A głos Malfoya miesza się z wyciem jesiennego wiatru.

* * *

            Nie pamięta, w jaki sposób przyniósł Narcyzę do domu. W pewnym momencie po prostu znajduje się w jej ciepłej sypialni, z dala od zacinającego deszczu i zimnego wiatru. Z dala od cmentarza. I od bramy. Ktoś wezwał skrzaty – ale to chyba nie był Harry… Uwijają się wokół Narcyzy; jeden rozpala ogień w kominku, drugi podaje Harry’emu koce, by mógł ją przykryć. Harry jednak nie rusza się. Nie może. Obraz rozmazuje mu się przed oczami. Ciepło ognia miesza się z zimnymi kroplami spływającymi mu po twarzy, karku, plecach. W końcu skrzaty podają Narcyzie jakiś eliksir, nakrywają ją… Harry nie wie, co jeszcze – pamięta tylko ich wyłupiaste oczy. Patrzyły na niego – tak dziwnie, tak przeszywająco. A później zostawiły go samego.
            Słyszy ich szepty. W jego głowie. Albo poza nią – nie wie. Oni gdzieś tu są, krążą wokoło, obserwują. Czekają na jego ruch, by zrobić kolejny – idealnie zgrany z jego własnym. Szepczą, ale Harry nie wie, co. Nie rozumie ich. Nie chce zrozumieć. Czyjś szept miesza się z ich szeptem. Ten głos jest wyraźniejszy, głośniejszy. A może wcale nie? Może jest taki sam jak inne? Może niczym się nie różni i Harry tylko to sobie wyobraża? Coś chłodnego na jego karku. Oddech? A może krople potu? A może to jeszcze deszcz…?
- Potter!
Jest zupełnie tak, jakby nagle otworzył oczy. Draco Malfoy – duch – stoi przed nim i wygląda na zdenerwowanego. Wpatruje się w niego z przerażeniem. Nie ukrywa go. Chyba nie potrafi… Powoli dochodzi do niego ciepło kominka, pokój nabiera barw. Świat przestaje się ruszać. Cisza.
            - Potter!
            - Malfoy? – stara się skupić na nim wzrok.
            - Potter, co się, do cholery, dzieje? – syczy, próbując mówić szeptem. Narcyza leży w łóżku, kilka metrów za nim. Jej twarz jest spokojna.
            Nie wie, co odpowiedzieć. Nie wie, co się z nim dzieje. Oni… oni znaleźli go aż tutaj. Zawsze go znajdą. Jest tak samo martwy jak oni. Nic nie ma sensu… Odwraca się bez słowa i wychodzi z pokoju. Idzie szybko korytarzem, a Malfoy przenika przez kolejne ściany, wciąż pojawiając się tuż obok.
            - Potter! Co się dzieje?! – Harry słyszy jego podniesiony głos.
            Zatrzymuje się przed kominkiem i wyciąga z kieszeni pudełko z proszkiem Fiuu.
            - Potter! To nie jest śmieszne! – warczy Malfoy, zagradzając mu drogę własnym ciałem, choć przecież to w niczym nie pomoże.
            - A czy ktoś się śmieje? – odparowuje Harry, zdziwiony własną odpowiedzią. Cisza. Na chwilę zapada milczenie. Patrzą na siebie, próbując się zrozumieć. Tak naprawdę… dwie osoby próbują zrozumieć jedną. Harry’ego.
            - O co chodzi, Potter? – Widzi, dokładnie widzi strach na przezroczystej twarzy Malfoya. Delikatne, szare rysy, prawie niewidoczne… mieszające się z kamieniami, którymi jest wyłożony kominek tuż za nim. To przerażające. Odrażające.
            - Odsuń się – mówi tylko i wrzuca proszek do kominka. Bez problemu przenika Malfoya i wpada do środka, podsycając niebieski ogień. - Dom Godryka.
           
* * *

            Dom nie jest pusty. Wokół panuje cisza, ale Harry ich czuje. Nie słychać szumu drzew, zacinającego w okna deszczu… nie słychać nic oprócz ciszy. Nie słychać nawet ich szeptów. Harry stoi przy kominku, nie mogąc ruszyć się z miejsca. Nasłuchuje, a cisza bębni mu w uszach, niemal je rozsadzając. Wolałby coś usłyszeć. Kroki. Szepty. Cokolwiek. Ale cisza… cisza jest przerażająca. A on stoi sam pośrodku tej ciszy, a strach zaciska na nim ramiona. Coraz ciaśniej, coraz mocniej – dusi go.
            - Potter! – Postać Malfoya materializuje się tuż obok.
            Wrzeszczy, przestraszony. Nie może powstrzymać krzyku. Nie może przestać i krzyczy przez kilka, może kilkanaście sekund. Malfoy podnosi ręce do góry, próbuje przedrzeć się przez jego krzyk i Harry kiwa mu głową, pokazuje mu, że wie, że to on, że go rozpoznaje, ale… ale po prostu nie umie przestać.
            Dom jest ciemny. Nie palą się żadne światła. Ciemność na korytarzu jest gęsta, hipnotyzująca. Harry nie ma pojęcia, gdzie się kryją. Czy gdzieś tam, w innych pokojach, czy też może obserwują go… stąd.
            - Potter, co się dzieje?
            - Zapal światło. – Głos Harry’ego jest piskliwym jękiem.
            - Co?
            - Malfoy… - Drży i Harry nie umie tego uspokoić. – Malfoy… zapal światło. Proszę! – Nerwowy. Nieopanowany.
            - Ale…
            - Zapal je! – Boi się. Łzy w oczach, przyspieszony oddech.
            - Nie mogę – odpowiada Malfoy. Harry nawet nie zauważa, ile emocji jawi się na twarzy Malfoya.
            - Błagam! – mówi, zupełnie cichutko, zupełnie nerwowo, zupełnie drżąco. – Draco, błagam, zrób coś!
            - Potter, o co chodzi!? – powtarza po raz setny Malfoy.
            - Oni tu są! – odpowiada szeptem. Mogliby go usłyszeć, gdyby powiedział to głośniej. Mogliby czuć się zachęceni jego bezczelnością wobec nich.
            - Kto? – Malfoy rozgląda się dookoła ze strachem.
            - Zapal światło, zapal! – Łzy płyną po policzkach. Jedna kropla za drugą, a później kolejna. Nie może się ruszyć. Nie może poruszyć ręką, nie może poruszyć głową. Stoi nieruchomo, wpatrując się w Malfoya. Kątem oka patroluje pokój. Nic nie widzi – tylko ciemność.
            - Nie mogę! – podnosi głos Malfoy. – Dlaczego ty nie zaświecisz?
            Harry trzęsie się. Gdzie jest włącznik? Gdzie jest najbliższy włącznik? Lampa na stoliku. Kilka metrów od niego. Malfoy coś do niego mówi. Harry nie do końca go słucha. Znowu zaczyna odliczanie. Na pięć podbiegnie do stolika i zapali światło. Raz… dwa… trzy… a jeżeli go złapią? Jeżeli złapią go w połowie drogi? Albo jeśli wyciągnie rękę, a ktoś go chwyci? Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… Rzuca się przed siebie. Siłą powstrzymuje oczy przed zamknięciem. Dopada do stolika. Uderza ręką w blat, próbując znaleźć włącznik. Błysk lampy. Jęk, wyrywający się z jego ust i chaotyczne rozglądanie się dookoła. Światło lampy rozlewa się kilka metrów wokół niego. Nie dociera do Malfoya, stojącego na środku pokoju, wpatrującego się w niego w szoku.
            Ale to nie koniec. To tylko wątły blask, oświetlający zaledwie jego sylwetkę. Nic innego. Nie jest jeszcze bezpieczny. Rozgląda się cały czas dookoła. Cały czas są za nim. Czuje ich na plecach. Próbują go dosięgnąć.
            - Harry! – Głos Malfoya, przedzierający się przez ich szepty. Potter patrzy na niego. Draco jest rozeźlony i przerażony. Wpatruje się jednak uparcie w Harry’ego. – Uspokój się. Tu nikogo nie ma – mówi stanowczo.
            - Czuję ich… – szepcze Potter. – Czuję ich… są tu… – odwraca się gwałtownie. Ma rozbiegane spojrzenie.
            Draco nie ma pojęcia, co się z nim dzieje. Wygląda, jakby oszalał. Kogo czuje? Kto go straszy? To jest niczym najgorszy z koszmarów. Widzieć własne ciało, własną twarz – tak przerażone. Z demonicznym spojrzeniem i szaleństwem na twarzy. A jednak w tym ciele… w tym ciele jest Harry Potter. I jest szalenie przerażony. I jedynie to trzyma tutaj Draco.
            - Tu naprawdę nikogo nie ma! – powtarza mocniej Draco.
            - Jest ciemno. Oni tu są – mówi Harry, jakby do siebie.
            - W takim razie zapal światła! – proponuje zirytowany Malfoy.
            Harry patrzy na niego przez chwilę. Jest przerażony na samą tę myśl.
            - Jestem tu, Potter – odzywa się ponownie Draco. – Podejdź tu i zapal światło. No już!
            - Nie mogę! – krzyczy Harry, trzęsąc się. – Nie mogę, oni…
            - Jestem tu! Jestem duchem! Kimkolwiek oni są, nie mogą być gorsi ode mnie – warczy. – Zapal światło. Na pięć, Potter…
            - Nie!
            - Raz…
            - Malfoy, nie mogę!
            - Dwa…
            - Malfoy, kurwa!
            - Trzy…
            - Nie mogę, nie mogę! – Szloch.
            - Cztery… – podnosi głos.
            - Malfoy!
            - Pięć! Już!
            Harry rzuca się z rykiem przed siebie. Biegnie przez cały pokój. Czuje ich. Ramiona, ręce, obłapiające go. Dłonie, zaciskające się na jego nogach, na stopach. Ciała, o które prawie się potyka. Szepty, szepty gwiżdżące w uszach. Brakuje mu oddechu. Wpada na ścianę. Światło rozlewa się po pokoju.
           


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz