sobota, 29 października 2011

Duch - Rozdział 13

Rozdział 13 – Siedząc przy kuchennym stole

            Tost jest chrupiący, dość mocno przypieczony. Cienka warstwa masła wsiąka w chropowatą powierzchnię. Jak na końcówkę października, pogoda za oknem jest całkiem przyjemna. Harry siedzi w szlafroku przy kuchennym stole, z jedną nogą podwiniętą na siedzenie. Z bosymi stopami. Druga noga dynda beztrosko w powietrzu, obijając się co jakiś czas o krzesło. Harry nie spieszy się, nie zerka nerwowo na zegarek. Nie ma takiej potrzeby – nie dzisiaj. Bo dzisiaj… można by powiedzieć, że ma po prostu wolne. Nie – nie wolne od wszelkich myśli, choć i te stara się uporczywie od siebie odpychać, nie chcąc pozwolić, by cokolwiek zakłóciło ten spokojny poranek. Jest tak przyjemnie. Cicho i dobrze. Tak naprawdę nic z tego nie pasuje mu do odwiedzania grobów zmarłych. Zupełnie nic.

            - Potter. – Malfoy materializuje się tuż przy stole. Harry o mało co nie krztusi się właśnie połykanym kawałkiem tosta. Malfoy unosi zażenowany brew, obserwując z konsternacją Harry’ego, próbującego z powrotem złapać oddech. – Nie powinieneś być już w Malfoy Manor?
            - Niezupełnie – odpowiada wymijająco Harry, biorąc łyk gorącej herbaty. Ta scena bardzo mu coś przypomina. Dwa tygodnie temu, w tej kuchni… tam, pod szafką – siedział i trząsł się na widok ducha Draco Malfoya. Herbata… herbata też tam była – rozlana na podłodze. Dwa tygodnie, czternaście dni – a wszystko jest całkowicie inne.
            - Co to znaczy „niezupełnie”? – obrusza się Malfoy.
            - To, że dzisiaj nie idę do Malfoy Manor. A przynajmniej nie teraz – dodaje, nawet nie patrząc na Malfoya. Czuje jednak na sobie jego podejrzliwe spojrzenie. Cudowna chwila, kiedy Draco Malfoy zupełnie nie wie, co się dookoła dzieje.
            - A co, przepraszam bardzo, niby masz zamiar robić? – w jego głosie można usłyszeć nutkę irytacji.
            - Wybieram się do Weasleyów – wzrusza ramionami Harry, podnosząc na niego wzrok. Zupełnie nagle, chcąc zobaczyć jego reakcję.
            - Niby po co? – Malfoy jest niczym małe dziecko. Oburzone, kiedy coś nie idzie po jego myśli. Gotowe tupać i wrzeszczeć, jeśli ktoś mu się sprzeciwia. A jednak bezradne… wobec czegokolwiek.
            - Muszę odwiedzić groby Hermiony i Rona. Pamiętasz przecież, mówiłem ci o tym. – Cały czas wpatruje się w Malfoya. Ten nie daje tego po sobie poznać, ale Harry doskonale wie, że irytacja na chwilę znika z jego twarzy, ustępując miejsca zrozumieniu. Jednak tylko na chwilę.
            - Rozumiem, że nie zajmie ci to więcej niż pół godziny? – dopytuje się, nie dając za wygraną.
            - Oczywiście, Malfoy. Za dziesięć minut powinienem być z powrotem – uśmiecha się do niego bezczelnie i bierze kolejny kęs tosta. Malfoy przez dłuższą chwilę przygląda się z obrzydzeniem Harry’emu i jego śniadaniu, po czym odwraca na chwilę wzrok, jakby musząc pozbierać się po tym wewnętrznie.
            - Kiedy zamierzasz powiedzieć o tym mojej matce? – atakuje znowu.
            - Powiedziałem jej o tym wczoraj wieczorem – odpowiada ze spokojem Harry, uśmiechając się do siebie.
            - I co jej powiedziałeś? „Jutro nie przyjdę, bo muszę iść do Weasleyów. Tak nawiasem – jestem Harrym Potterem”? – prycha Malfoy, zirytowany.
            - Powiedzmy, że coś w tym stylu – zamyśla się na chwilę Harry, jakby badał w pamięci swoje wczorajsze słowa. – Tak, zdecydowanie coś takiego.
            - Jesteś bezczelny, Potter – warczy Malfoy i siada na stole kuchennym. Kilka milimetrów jego ciała znika w blacie, jednak Malfoyowi zdaje się to wcale nie przeszkadzać. Może nawet już tego nie zauważa. A może wcale nie „już”, ale nie zauważał tego nigdy wcześniej? A Harry nie zamierza go w tym uświadamiać.
            Nie wie, co się zmieniło w ciągu ostatnich kilku dni. Tamta noc, to, że otworzył się mimowolnie przed Malfoyem, a w szczególności reakcja, z którą się spotkał, coś zmieniła. Albo uświadomiła Harry’emu coś, co powinien wiedzieć już od dawna.
            Nie są już dziećmi.
To nie jest już Hogwart, a oni nie są głupimi dzieciakami, które kłócą się o to, która drużyna quidditcha wygra mecz. Nie są nawet tymi młodzieńcami, próbującymi zrozumieć siebie nawzajem, ubiec się w planach, walcząc po przeciwnych stronach barykady. Nie są już nawet tymi dwoma, zagubionymi żołnierzami, postanawiającymi zawalczyć w imię dobrej strony. W imię wygranej strony.
            Są dorosłymi mężczyznami – ludźmi, którzy ledwie pamiętają o wygranej wojnie. Ludźmi przegranymi bardziej niż wszyscy polegli. Są wojennymi ofiarami, próbującymi uporać się z powojennym życiem. Ze wszystkimi stratami – każdą z osobna. Z samymi sobą. Łączy ich więcej niż by tego w ogóle pragnęli. I Harry mimo woli czuje, że Malfoy go rozumie. Może nie rozumie wszystkiego – ale znaczącą część rozumie doskonale, odczuwszy ją na własnej skórze.
            Harry dopija herbatę, a język piecze go od gorącego płynu. Opiera brodę na kolanie, patrząc bezwiednie na Malfoya. Ta chwila wydaje się zbyt błoga i beztroska jak na to, co przeżyli i w czym tkwią. Gdzieś tam, w Malfoy Manor, leży w łóżku śmiertelnie chora kobieta, nie będąca nawet świadomą, że jej syn nie żyje już od dawna. Gdzieś tam, na wzgórzach w pobliżu dawnej Nory, znajdują się groby Hermiony i Rona, dwojga przyjaciół, zakochanych w sobie od dzieciństwa, zabitych na polu bitwy, zanim zdążyli przyznać się do uczuć, których bali się niemal całe życie. I tam, obok nich, jest także grób jednego z bliźniaków Weasley, kolejnej bezsensownej ofiary tej wojny. A tam, w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym kierunku – może nawet w zupełnie innej czasoprzestrzeni – istnieje magiczny świat, który czarodzieje próbują odbudować po wojnie. Cegła po cegle, ulica po ulicy, człowiek za człowiekiem. Ten świat wydaje się czystą abstrakcją. Jest nierealny i nieosiągalny dla ludzi takich jak Harry – pozbawionych magii, wygranych i przegranych zarazem; dla ludzi, którzy przysłużyli się swojemu światu, ponosząc za to największą karę, zapomnianych i opuszczonych – choć wciąż zasłużonych.
Najgorsze ze wszystkiego jest pragnienie śmierci – Harry nie szuka jej, nie prosi o nią, ale wie, że gdyby przyszła – nie broniłby się. Przyjąłby ją z otwartymi ramionami. Z ulgą. Istnieją nieliczne chwile, w których Harry żyje. Chwile taka jak ta – choć tak nieodpowiednie i banalne – a jednak niesamowicie ciepłe prawdziwe.
Myśli biegną swoim tropem, firana lekko kołysze się w otwartym oknie, Malfoy siedzi na blacie stołu, patrząc przed siebie.
Albo tamte momenty, kiedy siedział z Narcyzą na tarasie i jadł śniadanie. Kiedy mówiła do niego „synu”, a nerwowy ucisk żołądka, towarzyszący mu zawsze w takich sytuacjach, znikał. Kiedy jej zachowanie wydawało się już normalne, całkiem prawidłowe. Kiedy odchodziły wszelkie wyrzuty sumienia, a pojawiało się ciepło. Ale zaraz po tych krótkich momentach przychodzą inne – i wtedy Harry po prostu wie, że nie żyje. Tak, jak powiedziała mu Narcyza tamtego wieczora, kiedy wybrali się na cmentarz. Harry wie, co zobaczyła wtedy w jego oczach i boi się tego, jest przerażony tym, że wszystkie jego obawy się urzeczywistniły. Że ktoś wypowiedział na głos to, o czym myślał już od dawna. „Twoje oczy, Draco… One… są takie martwe. Draco. Dlaczego mój Draco jest martwy?”, zapytała wtedy. I gdyby tylko naprawdę to oczy Malfoya były martwe… gdyby tylko to nie były oczy Harry’ego… Gdyby tylko jej słowa nie były prawdą.
            Oni również znali prawdę. Dlatego towarzyszyli mu na każdym kroku.
            - Nie chcesz tam iść, prawda? – Dopiero teraz zauważa, że Malfoy wpatruje się w niego od dłuższej chwili. Harry nie odpowiada mu od razu, patrząc mu w oczy. To one są martwe. Może nawet bardziej niż oczy Harry’ego… a może nie da się być bardziej lub mniej martwym? W takim razie, czy Harry również ma oczy bez wyrazu, puste, a zarazem głębokie, wciągające w swoją bezdenną otchłań? Próbuje – pragnie tego – dojrzeć w oczach Malfoya coś więcej, ale nie potrafi. Malfoy jest martwy. Malfoy jest duchem. Nic tego nie zmieni.
            - Dlaczego tak uważasz? – odpowiada, odwracając wzrok.
            - Nie odpowiedziałeś – zauważa Draco ostrożnie.
            - Dokąd konkretnie, Malfoy? – wzdycha ze zrezygnowaniem Harry, obawiając się, do czego może zmierzać ta rozmowa.
            - Do Weasleyów. – Malfoy nie wypowiada ich nazwiska z obrzydzeniem ani kpiną. W zasadzie – wypowiada je wyjątkowo beznamiętnie i sucho. Wyjątkowo poważnie.
            - Dlaczego tak uważasz? – powtarza z uporem Harry, nie wiedząc, co miałby odpowiedzieć. Co w ogóle o tym myśleć. Jaka odpowiedź byłaby prawdziwa.
            - To proste, Potter – wzrusza ramionami Draco, jakby mówił o najbardziej oczywistej rzeczy. Jakby znał myśli Harry’ego lepiej niż on sam. – Weasleyowie równa się magia. Magia równa się coś, czego nie masz. Uczucie towarzyszące przebywaniu w ich towarzystwie równa się ból i złość. Ból i złość równa się…? – zawiesza głos, patrząc na Harry’ego z lekkim uśmieszkiem, jakby mówił do dziecka. – Może Harry dokończy sam?
            Harry ignoruje jego kpiący ton. Nie może jednak zignorować jego słów. Nie może im zaprzeczyć, wiedząc, że nie potrafiłby okłamać samego siebie. Malfoy ma rację. Ale jest coś jeszcze… coś, o czym nie chce nawet myśleć.
            - Och, nie możemy także zapomnieć o jednej bardzo istotnej rzeczy – kontynuuje Malfoy, wracając do dawno nieużywanego beztroskiego tonu. Harry podnosi gwałtownie spojrzenie, bojąc się kolejnych słów bardziej niż poprzednich. Nie, Malfoy nie mógł go rozgryźć. Nie może go rozumieć… czytać w jego myślach. – Jesteś bohaterem wojennym, w założeniu – dodaje, przewracając oczami. – Ty oddałeś za zwycięstwo magię, czyli – choć nikt o tym nie wie, za wyjątkiem ciebie… no i może mnie – coś, co jest dla ciebie warte tyle, ile samo życie. Jednak jedynie w przenośni. Natomiast inni, czytaj: dwoje z dzieci Weasleyów, Lupin i Tonks, Granger i wielu, wielu innych, oddało życie dosłownie. Bez jakiś metafor. Mimo wszystko ich śmierć wydaje się bardziej niesprawiedliwa i okrutna, prawda? Przynajmniej dla otaczającego świata – zawiesza na chwilę głos. – Myślę, że rozumiesz, do czego dążę. Że rozumiesz aż za dobrze… – Jego spojrzenie martwych oczu aż boli. Czeka z napięciem, malującym się na przezroczystej twarzy na reakcję Pottera. Wie, że ma rację. Wie, że to, co mówi, jest okrutne. Draco całkowicie zdaje sobie z tego sprawę.
            Potter przez chwilę wpatruje się w niego wręcz oszołomiony. W końcu zaciska szczęki i podnosi się. Krzesło przesunięte gwałtownie po kafelkach wydaje nieprzyjemny zgrzyt. Harry nic nie mówi. Wydaje się, że nie jest w stanie. Marszczy brwi. Klatka piersiowa wznosi się i opada, w przyspieszonym tempie. Mierzą się spojrzeniami, dopóki Potter nie spuszcza nieprzytomnego wzroku. Wygląda, jakby obelgi wręcz cisnęły mu się na usta, jednak nie może się przemóc, by je uwolnić. Powoli odwraca się i wychodzi z kuchni, zostawiając Draco, siedzącego na blacie kuchennego stołu, z poczuciem gorzkiego triumfu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz