wtorek, 11 października 2011

Duch - Rozdział 6

Rozdział 6 – Śniadanie

            Obserwuje ją, jak powoli podnosi się z łóżka. Jak powoli opuszcza stopy na podłogę. Rozprostowuje się i z zamyśleniem wpatruje w okno. Jest taka krucha, delikatna. Jest jak te zeschłe liście, którym potrzeba zaledwie lekkiego podmuchu wiatru, by opadły na ziemię. Stawia ostrożne kroki, poruszając się zatrważająco wolno. Gdyby tylko mógł podejść do niej, chwycić pod ramię albo w chudej talii i pomóc jej. Tak po prostu. Ale nie może – jedyne, co mu pozostało, to oglądanie jej z daleka. Pozwalanie, by obdarowywała swoim uczuciem obcego jej człowieka, udającego Draco. Kocha w swojej matce to, że jest przy nim zupełnie inna, niż przy wszystkich obcych. Że kiedy są sami – kiedy bywali sami, gdy jeszcze żył – potrafi się śmiać, mówić z czułością i nie boi się swoich uczuć. Swoich prawdziwych, naturalnych, matczynych uczuć. Kocha to, że jej chłodna natura chowa się gdzieś w zakamarkach jej duszy i wydostaje się z niej dopiero wtedy, gdy pojawia się ktoś obcy. Ktoś, kto nie jest Draco.
            Choć… choć teraz wszystko się zmieniło. Wtedy, gdy nie miała pojęcia, co się z nim dzieje, kiedy przyszedł do niej Potter – nie potrafiła zdobyć się na odpowiedni dystans i chłód. Draco wie, że jedynie myśl o nim, trzyma ją przy życiu i przysłania wszystko inne. Bo co innego jej pozostało?
            Narcyza siedzi przy toaletce i powolnym ruchem rozczesuje swoje długie, jasne włosy. Gdzieniegdzie widać siwe kosmyki. Układa je w wysoki kok, ale jej drżące dłonie nie pozwalają na to, by fryzura była nienaganna. Próbuje jeszcze raz – bez skutku. Szczotka uderza z głuchym brzękiem o blat. Twarz ukryta w dłoniach i drgające ramiona. Draco nie potrafi odwrócić od niej wzroku. Byłby tchórzem, gdyby to zrobił. Musi dzielić z nią ten trud. Mijają minuty. Narcyza przeciera twarz i patrzy na swoje odbicie. Jest chorobliwie blada. Z podkrążonymi, szarymi oczami i wyschniętymi ustami wygląda żałośnie. Zupełnie nie jak ona. Nie jak ta dumna pani domu, patrząca z góry na wszystko, co ją otacza. Gdzie podziała się jego stanowcza matka, obejmująca go ramieniem, kiedy próbowała dodać mu otuchy, jednocześnie nie chcąc, by Lucjusz uznał, że rozpieszcza Draco? Gdzie podziała się ta pewna siebie kobieta, stojąca u boku męża-śmierciożercy? Gdzie się podziała jego poważna matka, która nigdy nie pozwoliłaby sobie na wezwanie skrzata, by pomógł jej w zapięciu sukni?
            Draco nie może tego znieść. Upokorzenie. Tylko to widzi na twarzy swojej matki, kiedy ta cierpliwie czeka, aż skrzat domowy zapnie jej suknię. Kiwa mu głową, że może odejść. Do momentu, w który stworzenie znika, jest wyniosła, chłodna i poważna. Wyprostowana, choć Draco wie, jak wiele trudu jej to sprawia. Wygładza powoli fałdy brązowej szaty i unosi głowę. Doskonale wie, że próbuje pozbyć się myśli, że jest na tyle niedołężna, że nie potrafi się już sama ubrać.
            Draco chce podejść do niej, objąć ramieniem i patrzeć razem z nią na ich lustrzane odbicie. Chce widzieć ich uderzające podobieństwo. Chce uśmiechnąć się, może nawet odezwać – powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. I że jest przy niej. Chce, żeby wiedziała, że dla niego zawsze będzie najpiękniejsza. Że tak bardzo ją kocha. Chce powiedzieć „mamo”… Ale tu nie chodzi tylko o to, że nie żyje. Tu chodzi także o to, że są Malfoyami. A Malfoyom nie wypada. Jedynie Narcyza może pozwolić sobie teraz na podobne rzeczy.
            I tylko dlatego… że jest umierająca.

***

            Wypija duszkiem eliksir.
            Kiedy otworzył rano oczy, nie mógł uwierzyć w to, że wydarzenia poprzedniego dnia nie były tylko koszmarnym snem. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę powiedział Malfoyowi coś tak strasznego.
            Nie mógł uwierzyć, że zgodził się na to wszystko.
            Wpatruje się w swoje lustrzane odbicie. Odgarnia platynowe włosy, które – w porównaniu z jego własnymi – układają się wręcz nad wyraz dobrze. Szare oczy nie są oczami Malfoya – zachowały wszystko, co należy do Harry’ego, za wyjątkiem koloru. Na pociągłej twarzy widać oznaki zmęczenia i niewyspania. Wąskie usta nie potrafią się uśmiechnąć. Są obce i odrętwiałe. Biała koszula, czarne spodnie, połyskujące buty – idealnie układają się na chudym ciele Malfoya.
            Harry przypomina sobie, jak w drugiej klasie Hermiona uwarzyła eliksir wielosokowy i z Ronem przemienili się w Crabbe’a i Goyle’a – tylko po to, żeby dowiedzieć się czegoś o Draco Malfoyu. Wydaje się, że to wszystko działo się wieki temu. W jakimś innym, lepszym życiu. W życiu, które zostało oddzielone od obecnego głęboką przepaścią, na której dnie leżą ciała poległych na wojnie; nad którą unosi się jeszcze krzyk wypowiadanych zaklęć i cierpienia umierających. Przepaścią, w której zostawił dwoje swoich przyjaciół i magię – cały sens swojego krótkiego życia. Jak mógłby zejść na sam dół i wziąć to, za czym tak tęskni? Nie ma sposobu, żeby to zrobić. Nikt już nigdy nie przywróci mu Rona i Hermiony ani magii. Cudownego uczucia, kiedy to różdżka dopasowuje się do dłoni, a przez całe ciało, przez wszystkie żyły, przepływa magia.
            Harry wchodzi w płomienie.
            Od pół roku jego życie jest zaledwie namiastką normalnego życia. Nie tylko obecność ich wszystkich dookoła i nieprzespane noce. Nie tylko Malfoy i jego matka. Ale również pustka. Kiedy szykował się na wojnę, nie raz słyszał opowieści tych, którzy mieli za sobą podobne doświadczenia – czasem nawet przysłuchiwał się, jak opowiadają o stracie bliskich. O żalu i bólu, jaki się wtedy odczuwa. Ale wydaje się, że to nic w porównaniu z tym, co… co czuje Harry. I czego Harry nie czuje, a powinien czuć. Bo jest zupełnie tak, jakby Harry przestał odczuwać cokolwiek. Niczym maszyna – pozbawiona ludzkich uczuć, emocji i wszelkich wspomnień, trzymających go przy życiu – idzie przed siebie, krok za krokiem, nie zastanawiając się nad tym, co robi. Wypełniając jakieś rozkazy. Słuchając kogoś. I tylko w nocy maszyna przestaje być maszyną i myśli nagle powracają – silniejsze, gwałtowniejsze i bardziej bezlitosne niż kiedykolwiek. W takich chwilach maszyna sobie nie radzi – jest bezsilna. Niczym kupa żelaza, nie umiejąca poradzić sobie w sytuacjach, nie opisanych dlatego jej instrukcji obsługi.
            To dlatego bez namysłu zgodził się pomóc Malfoyowi?
            To dlatego dopiero teraz, kiedy zaczyna o tym myśleć, kiedy wychodzi z kominka w Malfoy Manor – dopiero teraz dostrzega… cokolwiek? Wysoki sufit; żyrandole, które sprawiają wrażenie, jakby sufit zaraz miał się zarwać pod ich ciężarem. Szerokie schody po prawej stronie salonu. Na górze balkon i długi korytarz, prowadzący do niezliczonej ilości pustych komnat. I równie puste miejsce na środku pomieszczenia – miejsce, w którym kiedyś stał długi stół, przy którym zasiadał Lord Voldemort ze swoimi śmierciożercami. Harry pamięta to dokładnie. Te obrazy, wizje, jakie podsuwał mu Czarny Pan. Ten ból blizny, kiedy dawał Harry’emu wyraźnie odczuć, co sam czuje. Kiedy chciał dzielić się z Harrym swoją złością, zażenowaniem, rozczarowaniem i radością. A każde z tych uczuć było równie silne i bolesne. Później, niedługo przed bitwą ostateczną, była tu Bellatriks i był Malfoy, który skłamał swojej rodzinie, mówiąc, że nie rozpoznaje Harry’ego, choć przecież było to prawie niemożliwe. I był Zgredek z mieczem w swej chudej, skrzaciej piersi. I znowu Bellatriks torturująca Hermionę…
            A teraz… teraz jest pusto. I cicho. Nieopodal wielkiego, kamiennego kominka stoją dwie kanapy. Pomiędzy nimi mały stolik do kawy ze szklanym blatem. Jest chłodno i pusto. Przeraźliwie nieludzko. I jest Malfoy, wiszący kilka centymetrów nad ziemią – w długim korytarzu – przyglądający się w milczeniu Harry’emu.
            - Czeka na ciebie – oświadcza mu po chwili i odwraca się bezceremonialnie. – Jak mogłeś pozwolić jej tak długo na siebie czekać? – rzuca przez ramię.
            - Przepraszam, nie wiedziałem…
            - Lepiej, żebyś następnym razem wiedział, Potter. – Malfoy zatrzymuje się i wskazuje ręką pokój Narcyzy. Harry nie patrzy w tamtym kierunku. W ogóle nie widzi niczego, poza prawie przezroczystą, wypraną z emocji twarzą Malfoya. Dlaczego nie potrafi nawet wyczuć, czy jego zachowanie to zwyczajowe złośliwości i irytacja całym światem, czy też… może chodzi o wczoraj? Ale Malfoy nie daje mu się poznać, nie daje mu wyczytać nic ze swojej twarzy, tylko ponagla go. – Jest na tarasie. Obok swojego pokoju. Smacznego – dodaje, uśmiechając się krzywo i odchodzi.

***

            Wydaje się być… tak ciepło, choć wiatr jest chłodny, niosący ze sobą pojedyncze krople nocnego deszczu. Szum liści – tych ostatnich, trzymających się resztkami sił na gałęziach niemal nagich drzew. Słońce, próbujące przebić się przez szare chmury i posyłające pojedyncze promienie na taras. Na nich. Na Harry’ego i Narcyzę. Albo może – na Narcyzę i Draco. Na matkę i syna.
            Kobieta odstawia filiżankę z herbatą i wzdycha z ulgą, rozglądając się po ogrodzie. Równo przystrzyżony żywopłot, sad, zaczynający się kilkadziesiąt metrów przed nimi i wąskie ścieżki. To wszystko jest tak spokojne i przyjemne – z dala od bramy, od drewna i popiołu ciała Draco zmieszanego z popiołem spalonego chrustu.
            - Nie jest ci zimno? – wyrywa go z zamyślenia głos Narcyzy.
            - Nie, wszystko w porządku – odpowiada natychmiast i od razu wstrząsa nim dreszcz zimna.
            Pani Malfoy uśmiecha się pobłażliwie, choć w jej szarych oczach kryje się nagana.
            - Menial – mówi w powietrze i po chwili obok jej fotela pojawia się skrzat. – Przynieś paniczowi płaszcz. – Nawet na niego nie patrzy, wypowiadając te słowa. To się nie zmieniło. Malfoyowie się nie zmieniają w stosunku do obcych. Malfoyowie muszą grać swoje chłodne role i robią to perfekcyjnie. Harry nie potrafi tylko zrozumieć – po co? Patrzy na Narcyzę, która popija spokojnie herbatę. Nad porcelanową filiżanką unosi się para, łaskocząca ją w nos. Jest taka niewymownie bezbronna i przyjemna z posiwiałymi włosami upiętymi w schludny kok i ciemnozielonym kocem rozłożonym na kolanach. W zwyczajowej, eleganckiej szacie i z kurzymi łapkami, jawiącymi się w kącikach oczu, kiedy lekko się uśmiecha. Zupełnie nie jak pani Malfoy. Wdowa po śmierciożercy. Matka śmierciożercy.
            Harry opatula się przyniesionym przez skrzata płaszczem, w ostatniej chwili powstrzymując się przed podziękowaniem mu. Narcyza wydaje się być myślami daleko, daleko stąd. Niepokoi go jej stan. Uświadamia sobie, że działając do tej pory jak ta nieszczęsna maszyna, nie dowiedział się tak naprawdę niczego. Ani razu nie zamienił z Malfoyem więcej niż kilku słów. Wciąż nie wie, co stało się z Narcyzą, Lucjuszem… i wszystkim innym. Jest tak wiele pytań, na które chciałby znać odpowiedzi. Na które powinien znać odpowiedzi, odgrywając swoją rolę.
            - Draco? – Narcyza spogląda na niego badawczym wzrokiem.
            - Matko?
            - Ile ty słodzisz? – pyta, a jej spojrzenie przenosi się na jego filiżankę. – I że w ogóle słodzisz – dodaje, mocno zdziwiona. Jej oczy przeszywają go na wylot. Robi to dokładnie w ten sam sposób, w jaki zawsze robił Lucjusz i wciąż robi Draco. Ale ona wydaje się zbyt rozkojarzona, by dokładnie rejestrowała wszystko to, co ją otacza. Jej myśli zdają się zbyt rozbiegane.
            - Trzeba… trzeba zmieniać gusta – odpowiada z wahaniem Harry i uśmiecha się niepewnie. Narcyza patrzy na niego jeszcze przez chwilę i Harry niepokoi się jeszcze bardziej, niż przed chwilą. Nie, ona nie może patrzeć na niego. Ona musi patrzeć gdzieś w głąb swoich wspomnień, w głąb swoich myśli – mając taką minę. Taki chłód w oczach. Taką złość i żal. Tęsknotę. Czy wyobraża sobie Lucjusza, patrząc na wręcz uderzająco do niego podobnego Draco?
            - Nie jesz sera? Twój ulubiony – uśmiecha się do niego ponownie Narcyza, po dłuższej chwili milczenia. Harry podąża za jej spojrzeniem, natrafiając na plastry sera pleśniowego, wyłożone starannie na długim talerzu. Przełyka ślinę i odwzajemnia słaby uśmiech.
            - Właśnie miałem się za niego zabrać. – W porę zauważa srebrny widelczyk, położony z brzegu talerza. Nałożenie sobie sera rękami zapewne nie uszłoby uwadze Narcyzy. Nienawidzi sera pleśniowego. Nienawidzi samej jego nazwy, która mówi aż nazbyt wiele o jego smaku, konsystencji i wszelkich walorach. Nie obchodzi go jego cena – obchodzi go tylko nazwa. Gryzie niepewnie kawałek. Próbuje nie oddychać – próbuje nie czuć tego ohydnego smaku. Na marne. Czuje go całym sobą. Ten obrzydliwy smak zdaje się wsiąkać w jego skórę i rozprzestrzeniać się po każdym zakamarku jego ciała. Żołądek podchodzi mu do gardła, kiedy kończy jeść połowę kromki.
            - Opowiesz mi, gdzie byłeś, Draco?
Przełyka głośno, mając nadzieję, że łzy nie są widoczne w jego oczach. Przez chwilę nie ma pojęcia, o czym mówi. Sam dźwięk imienia „Draco” wydaje mu się niesamowicie obcy i nic nie znaczący i reagowanie na niego przychodzi mu z trudem. Gdzie miał być? Gdzie był Draco Malfoy? Patrzy na nią nie wiedzącym wzrokiem i jest prawie pewien, że gdyby tylko Draco zobaczył go w tym momencie, nawymyślałby mu i wyśmiał. Narcyza nie zamierza mu pomóc. Wpatruje się w niego szarymi, dużymi oczami, które wydają mu się zbyt zmęczone, zbyt stare jak na panią Malfoy.
            Misja.
            Misja Draco.
            Śmierć Draco.
            Co ma jej powiedzieć?
            - Och, jeżeli nie chcesz… – odzywa się ponownie Narcyza, uśmiechając się blado. – Opowiesz mi kiedy indziej. Wszystko ze spokojem – uśmiecha się. Wyciąga drżącą dłoń i odsuwa z jego czoła pasmo włosów. Ma lodowatą skórę. Ale mimo to, wydaje się jednocześnie wyjątkowo ciepła i bliska. Narcyza Malfoy – matka. To takie absurdalne.
            Wiatr rozwiewa pojedyncze siwe kosmyki znad czoła Narcyzy. Chłosta ściany budynku, wydając groźny świst. Dwór Malfoyów jest niczym miejsce umarłych. Zwodnicze miejsce umarłych. Z duchem, umierającą panią domu i obcym, niemagicznym, podającym się za jej syna… Który sam czuje się niczym umarły. A jednak tutaj, przy Narcyzie – przy matce, będąc jej synem – jest zupełnie inaczej. Boli i męczy świadomość jej choroby, śmierci, która pochyla się nad nią, rozpościerając swe ramiona. Boli świadomość, że to wdowa po śmierciożercy, która bez oporów zgodziła się za niego wyjść, służyć Czarnemu Panu i pozwolić mu zrobić jej jedynego syna swoim sługą. Pamięć o nienawiści do niej i całej jej rodziny nie daje spokoju. Próbuje zepchnąć ją w odmęty swojej świadomości, ale czuje ją – cały czas gdzieś tam jest, szepcze mu do ucha, próbuje go zirytować. Ale nie jest silniejsza od tych ciepłych uczuć, jakie wyzwala w nim prawdziwa matczyna Narcyza, z lodowatymi, drżącymi, pomarszczonymi dłońmi. Ze zmarszczkami i siwymi pasmami włosów. Narcyza, głaszcząca go po twarzy i mówiąca „Draco”.
- Na wiosnę będę musiała zamówić nowego ogrodnika. – Głos Narcyzy jest odległy. Tak jak wtedy, kiedy rozmawiali po raz pierwszy i zaczynała planować ich wspólne śniadanie. Kromka z dżemem zatrzymuje się gdzieś w połowie drogi do żołądka. Narcyza nie jest niczego świadoma? Oczywiście, że jest. Malfoyowie zawsze są wszystkiego świadomi. Przygotowani na wszystko, cierpiący, ale… nigdy tego po sobie nie okazujący. Dlaczego więc planuje coś, czego nigdy nie będzie mogła osiągnąć? Dlaczego próbuje dosięgnąć rzeczy, które znajdują się poza zasięgiem jej pomarszczonych dłoni? Narcyza Malfoy nie dożyje wiosny. Narcyza Malfoy może nie dożyć zimy. – Trzeba rozbudować sad. Zasadzić więcej wiśni. Jabłka są już niemodne. I nudne, nie uważasz? Choć szarlotka, z kruchym ciastem, lekko przyprószona cukrem pudrem – ciepła i pachnąca cynamonem – jest pyszna. Mimo wszystko, nie potrzebujemy tak wielu jabłoni. Wiśnie, czereśnie… i truskawki! Tak, dużo truskawek. Słodkich i soczystych.
Harry już jej nie słucha. Jej głos staje się niczym melodia – spokojny, czasem wznoszący się, czasem opadający. Miły i odległy, jak gdyby Harry powoli zapadał w sen, wciąż jednak pozostając na granicy z jawą. Odwraca wzrok od bladej twarzy Narcyzy i napotyka spojrzenie Malfoya, stojącego w oknie jej sypialni. Dopiero gdy zauważa, że jest obserwowany, jego twarz wygładza się. Emocje uciekają, pozostawiając twarz kamienną maską. Harry próbuje uśmiechnąć się… jakoś pokrzepiająco. Jakoś ciepło. Oddać wszystko to, co czuje w tej chwili, siedząc na tarasie z Narcyzą, słuchając jej słów, pijąc ciepłą herbatę i jedząc chleb z dżemem. Ale czuje, że mu się to nie udaje. A może właśnie udaje mu się – ale jest to jeszcze bardzie krzywdzące niż nie uśmiechnięcie się?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz