sobota, 24 grudnia 2011

Duch - Rozdział 28

Rozdział 28 – Eksplozja życia

            Nigdy wcześniej nie włóczył się po Malfoy Manor. Ale teraz nie wie, co ze sobą zrobić. Nie może bezczynnie leżeć w łóżku ani siedzieć w bibliotece, czekając na Draco. Nie wróci do siebie, bo jak mu to wytłumaczy? „Wybacz, Malfoy, ale znalazłem coś, co może ci pomóc, tylko nie jestem tego pewny i musiałem pomyśleć?”. Niedorzeczne. Z drugiej strony, co da mu chodzenie bez celu po korytarzach dworu, skoro Draco i tak zna je wszystkie lepiej od Harry’ego i, jeśli zechce, znajdzie go bez problemu?

             Wchodzi powoli po schodach na górę i zerka niepewnie korytarz, rozciągający się po jego prawej stronie. Teraz nie jest już ciemny – nawet, gdyby kandelabry nie rzucały na niego lekkiej poświaty, ten pozostawałby jasny – na jego końcu, w miejscu, w którym zakręca, znajduje się ogromne okno. Jasne światło dnia wpada przez nie do środka, rozświetlając mrok, w którym jeszcze niedawno… tak, Harry pamięta to wszystko. Ich szepty, szpony, dotyk; krew na ścianach. Dotyka opuszkami palców tapety. Jest sucha, nie nosi na sobie żadnego śladu krwi – idealnie gładka i lśniąca. Czysta. Robi krok naprzód i idzie w głąb korytarza. Skąd bierze się w nim ten strach, skoro oni wychodzą ze swoich kryjówek tylko, gdy jest ciemno? Nie ma czego się bać. Powtarzając to sobie w myślach, idzie przed siebie. Mija drzwi do sypialni Draco, przesuwając po ich chłodnej, drewnianej powierzchni, dłonią. Czy naprawdę istnieje sposób na uratowanie Malfoya? „Żal było mi patrzeć na te biedne, strapione swym życiem-nie życiem istoty, nie znające eliksirów, o których zresztą istnieniu wiedziało niewielu wielkich czarodziejów, które miały moc przerwania tej wiecznej udręki.” Czy to możliwe, żeby wystarczył tylko jakiś eliksir? Harry mógłby poradzić sobie z jego uwarzeniem. Nigdy nie był dobry w eliksirach, nie, używanie książki Księcia Półkrwi też nie bardzo mu pomogło, ale przecież mógłby się postarać… Jeżeli istnieje jakiś sposób – Harry jest gotowy odnaleźć go i przetestować.
            Mija kolejne dwie pary drzwi, kiedy dochodzi w końcu do zakrętu. Z tego miejsca, przez okno, rozciąga się widok na cmentarz. Poszarzałe groby pokryte są pojedynczymi zeschłymi liśćmi, które zdołały oprzeć się sile porywistego wiatru. Stary świerk ugina się nad pustym nagrobkiem Lucjusza i Harry czuje, jak żołądek skręca mu się nieprzyjemnie. Przyciska do siebie mocniej książkę. Niedługo Narcyza do niego dołączy. Jak Draco zamierza wyprawić pogrzeb? Czy skończy się na tym, że Harry…? Nie. Na to się już nigdy nie zgodzi. Na nic podobnego. Jednak – czy Malfoy nie byłby do tego zdolny? Do „poproszenia” go o odkopanie grobu swojego ojca i pochowanie matki? Harry chce wierzyć, że Malfoy by tego nie zrobił. Ufa mu i rozumie go, lepiej, niż Draco by tego chciał – i to właśnie dlatego nie jest pewny jego zachowania po śmierci Narcyzy.
            Opierając czoło o zimną szybę, spoglądając na krople deszczu, spływające po jej zewnętrznej stronie, Harry zastanawia się nad tym, jak będzie wyglądać ich życie – jego i Malfoya – po śmierci Narcyzy. Jak zmieni się jego własne – czy będzie musiał wrócić do siebie… czy co? Nie ma pojęcia. Nie wyobraża sobie tego – Narcyza musi żyć, choćby dlatego, że bez niej Harry i Draco nie mają prawa spędzać ze sobą czasu. Kiedy już umrze, wszelkie powody, usprawiedliwienia – znikną, i Harry nie będzie mógł tak po prostu mieszkać tu, w Malfoy Manor, choćby nie wiadomo, jak bardzo tego pragnął. Powrót do domu, do samotności, przyprawia go o kolejny ścisk żołądka. Draco jest martwy, jest duchem i Harry wie o tym doskonale, ale skoro sam również jest na granicy śmierci – to czy nie stanowią dla siebie idealnego wprost towarzystwa? A może wraz ze śmiercią Narcyzy, nadejdzie też jego własna śmierć? Może będzie to odpowiedni moment… i Harry wróci do domu, położy się na łóżku, zamknie oczy i zaśnie, nie budząc się już nigdy więcej? To miałoby sens.
            Spogląda w stronę ciągnącego się dalej korytarza. Pojedyncze kandelabry rozpraszają ciemność, nie ma tam już żadnego okna, tylko ogromne drzwi na samym jego końcu. Możliwe, że Harry spodziewał się, dokąd prowadzą, kiedy szedł w ich stronę. I możliwe, że czuł, że to było nieodpowiednie, że w ogóle nie powinien był tam iść, ale to było teraz nieistotne.
           Naciska klamkę i popycha ciężkie drzwi, prowadzące do gabinetu Lucjusza Malfoya. Komnata osnuta jest mrokiem. Wszystkie okna w pokoju są skrzętnie zasłonięte i tylko przez to jedno, na wprost, przez szczelinę, wpada do pokoju wąska strużka światła. Kurz unosi się w powietrzu i cały pokój nim pachnie, nim i starością, niesprzątany i nieodwiedzany od bardzo, bardzo dawna. Wszystko jest tutaj niepokojąco mroczne i sprawia wrażenie zastygłego w czasie – zupełnie tak, jakby ktoś zatrzymał go kilka miesięcy temu… i zginął, nie zdążył już ponownie włączyć. Na dębowym biurku piętrzą się stosy pokrytych warstwą kurzu papierów i piór, leżących w idealnym, równym rządku, a każde z nich z wykaligrafowanymi inicjałami Lucjusza. Kilka kartek jest położonych na samym środku, a pióro, wyschnięte, z kapiącym z niego atramentem, leży na nim, zupełnie jakby ktoś przerwał pisanie w połowie i… i już nigdy do tego nie wrócił. Książka jest odwrócona grzbietem, otwarta gdzieś w połowie. Przez kurz nie widać jej tytułu i Harry przeciera ją ostrożnie, ale nie znajduje żadnych liter. Za to po kilku sekundach pojawiają się na niej nagle oczy – wąskie i ciemne, hipnotyzujące i pełne nienawiści. Harry przełyka ślinę, wpatrując się w nie, próbując nie mrugać, czekając, aż one zrobią to pierwsze. Ale te oczy nie mrugają, a Harry’emu napływają łzy do jego własnych. I kiedy w końcu to robi – mruga – starając się wykonać tę czynność jak najszybciej i najkrócej – oczu już nie ma. Zdecydowanym ruchem odwraca książkę, chcąc poznać jej zawartość. „Igliciatus” – jeden z większych napisów. I rysunek człowieka z twarzą tak zniekształconą bólem, że aż nieludzką, nieprzypominającą człowieka… Ręce ma wygięte pod kątem prostym w inną stronę, niż być powinny; a nogi, zgięte w łydkach, uginają się pod ciężarem skręconego ciała. Czarodziej stoi nad nim, a z jego różdżki wydobywa się snop ognistego światła, które znika gdzieś w połowie drogi do skóry drugiego mężczyzny. „Zaklęcie Igniciatus utworzone zostało ze słów „ignis” – ognista oraz „cruciatus” – męka. Używać go można wtedy, gdy zwykły Cruciatus jest zaledwie błogosławieństwem dla twojego wroga…” Harry nie chce tego czytać. Ale jego wzrok przejeżdża na kolejne zaklęcie, „Sui interitum”, czyli autodestrukcja. „Wystarczy, że rzucisz na przeciwnika ten urok, a on sam, bez twojej pomocy, doprowadzi się do długiego, bolesnego konania…”. Człowiek ciągnie swoją rękę, w oczach ma szaleństwo, ciągnie ją i ciągnie, jednak ona trzyma się w miejscu. Po jego twarzy spływają łzy, a on szarpie ją, coraz gwałtowniej. W końcu poddaje się i schyla, siada i kładzie na ziemi dłoń. Unosi stopę z ostrymi obcasami i uderza w nią z całej siły. Zgniata ją. Dłoń zamienia się w miazgę, krwistą miazgę, a mężczyzna płacze, śmiejąc się jednocześnie… Później pochyla się i zaczyna uderzać głową w ziemię. Krwiste wgniecenia pojawiają się na jego czole, ale on nie przestaje, a każde jego uderzenie jest równie silne i miarowe. Harry odrzuca od siebie książkę. Odwraca się od niej, oddychając ciężko. Z jego ust niemal wyrywa się pisk, kiedy w lustrze dostrzega jasnowłosą postać. Dopiero po kilku sekundach reflektuje się, że to jego własne odbicie. Eliksir jeszcze nie przestał działać… Nagle robi mu się słabo. Podchodzi do okna i rzuca „Miasta Świata” na kanapę, a kurz unosi się znad niej gwałtownie, osadzając się na jego ubraniu. Gwałtownym ruchem odsłania zasłony i snop światła niemal go oślepia, rozświetlając komnatę. Sad z nagimi drzewami i mokrą od deszczu alejką, rozciąga się za oknem. Po prawej stronie, w oddali, pośród mgły, majaczy brama wejściowa. Harry odwraca się powoli, ogarniając wzrokiem całe pomieszczenie. Kurz unosi się w powietrzu, jakby nagle rozproszony gwałtowną jasnością i komnata sprawia wrażenie przesyconej magią. Czarną magią, ale wciąż… Harry siada na kanapie i przyciąga do siebie książkę. Patrzy przed siebie, dostrzega oszkloną szafkę, na której poukładane są jakieś dziwne przedmioty, rodem ze Śmiertelnego Nokturnu – mała ludzka czaszka, która zmieściłaby się w dłoni; figurki srebrnych węży z wyłupanymi oczami; złamana różdżka, kilka ogromnym książek… Pewnie wszystkie one są podobne do tej o czarnomagicznych zaklęciach. Harry’emu jest niedobrze. Czy Lucjusz studiował je przed wielką wojną? Uczył się tych uroków, żeby później wykorzystać je na członkach Zakonu Feniksa, na jeńcach… na uczniach, broniących Hogwart? Nienawiść, którą umiał hamować w sobie przez ostatnie tygodnie, wybucha w nim na nowo. Jak mógł pójść na grób tego człowieka? Patrzeć ze spokojem, jak Narcyza kładzie na płycie wieniec kwiatów… Harry podnosi wzrok – na drzwi, nad którymi znajduje się obraz, przedstawiający całą trójkę Malfoyów – Lucjusza, Narcyzę i Draco. Kobieta siedzi na krześle, Lucjusz stoi za nią, trzymając prawą dłoń na jej szczupłym ramieniu, a lewą na ramieniu Draco. Wszyscy o jasnych włosach, jasnych cerach, nienaturalnie piękni i wyniośli. Tak pasujący do siebie – niczym jedność.
            Niczym rodzina.
            Harry wybiega z komnaty.

***

            Nie przyznałby się do tego Harry’emu. W zasadzie – nikomu, bo jemu samemu trudno jest to zrozumieć. Trudno jest przyznać się do tego przed samym sobą. A jednak znowu tu przychodzi, nie wiedząc w zasadzie po co. Zawsze po prostu siadał na kanapie albo na krześle przy biurku, wpatrywał się w przedmioty, należące do jego ojca albo czasem w ich wspólny, rodzinny portret, zdenerwowany na samego siebie, że i tego obrazu nie kazał skrzatom zdjąć i odnieść do lochów. Jednocześnie także wdzięczny sobie, że tego nie zrobił. To był jedyny namacalny dowód na istnienie rodziny Malfoyów – ich rodziny, trójki Malfoyów, którzy kiedyś, bardzo dawno temu, byli całkiem szczęśliwi, pomimo żyjącego Czarnego Pana, śmierciożerstwa i wojny. Pomimo własnych charakterów i tradycji. Pomimo bycia Malfoyami. Na samym początku Draco nigdy tu nie wchodził, bojąc się własnej reakcji na spotkanie z miejscem, które całe przesiąknięte było jego zmarłym ojcem. Wstydził się tu przychodzić, czując się tak, jakby nie był godny tego miejsca. Zdrada Malfoyów była niewybaczalną zbrodnią i był pewien, że Lucjusz nigdy by mu tego nie wybaczył. A świadomość tego bolała i denerwowała go najbardziej. Czasem nawet nachodziły go myśli, że – w tej sytuacji – śmierć jego ojca była dla nich jedynym dobrym wyjściem. I Draco nienawidził się za te myśli i za pogłębiające się z czasem poczucie ich prawdziwości. Nigdy nie zdołałby wytłumaczyć Lucjuszowi swoich uczuć, swojego zdania na temat wszystkiego, co stało się podczas wielkiej wojny, a także wiele lat wcześniej. Lucjusz był śmierciożercą – dumnym, perfekcyjnym śmierciożercą. Draco nim nie był. Choć kiedyś bardzo chciał się do niego upodobnić – w końcu zdał sobie sprawę, jak bardzo jest od niego różny. Przesiadywanie w jego gabinecie nie pomagało mu, bo myśli było coraz mniej, a żadna z nich nigdy nie znalazła ujścia w słowach. Wszystkie znikały gdzieś w odmętach umysłu Draco, nigdy niewypowiedziane. Bolała go świadomość, że nawet, gdyby Lucjusz żył, to by się nie zmieniło. Bolała go świadomość, że nigdy nie rozmawiał z ojcem otwarcie i szczerze, że tak naprawdę się nie znali; że nie potrafiłby mu niczego powiedzieć. Że stracili coś, czego tak naprawdę nigdy nie mieli. Z czasem myśli znikły i Draco po prostu siedział w komnacie swojego ojca, nie myśląc, nic nie widząc, nie czując. A jednak to wciąż pozostawało miejsce nietknięte wcześniej przez nikogo – miejsce jego i jego ojca, nawet, jeśli tylko wmawiał sobie, że to ich łączy, skoro nigdy wcześniej, za życia, nie wszedł tu legalnie, nie spędził z ojcem ani chwili w tej komnacie. Wytworzył sobie tę nić wiążącą ojca i syna i zamierzał trzymać się jej tak długo, jak długo będzie tego potrzebował.
Dlatego, kiedy wszedł do pokoju i zalała go niespodziewana jasność, nie potrafił nawet odnaleźć swoich myśli. Nić rozerwała się – zaledwie w ciągu sekundy. Tylko tyle wystarczyło, żeby utracił to, co próbował stworzyć tak skrzętnie, tak długo… tak żałośnie.
Więź rozpadła się, a Draco…  Draco czuł, jakby ponownie umierał.

***

            - Co robiłeś w gabinecie mojego ojca? – wyrzuca z siebie, pojawiając się znikąd w swojej sypialni. Harry podnosi na niego przestraszony wzrok. Świece oświetlają jego szczupłą postać, ubraną w za ciasną koszulę, rozpiętą pod szyją i przykrótkie czarne spodnie. Fakt, że ma bose stopy, a kostki są całe odkryte, wystając spod krótkich nogawek, dodaje mu tylko beztroski i wściekłość Draco pogłębia się.
            - Ee… – Potter nie wie, co odpowiedzieć.
            - To jest twoja odpowiedź? – warczy Draco. – Elokwentna, jak zwykle, Potter.
            - O co ci chodzi? – buntuje się Harry, odrzucając od siebie czytaną książkę i unosząc się do pozycji siedzącej.
            - O co mi chodzi? – prycha Malfoy, wywracając oczami. – Może o to, o czym już mówiłem…? Co, do cholery, robiłeś w gabinecie moje ojca? – powtarza, cedząc słowa.
            - Ja… – jąka się Harry, odwracając od niego wzrok. – Po prostu… nie wiem. Chodziłem po domu i tam trafiłem.
            - Ach tak – kiwa z udawanym zrozumieniem Draco. – To naprawdę interesujące, Potter. Co, wpadłeś na ten pomysł, natchniony przez tę pieprzoną książkę?
            - O co ci chodzi? Dlaczego jesteś taki wściekły? – Potter nie rozumie. Jak Draco ma mu to wytłumaczyć?
            - Nie powinieneś był tam nigdy wchodzić – syczy Malfoy, wpatrując się w niego gniewnym spojrzeniem. Najbardziej nienawistnym, na jakie go stać.
            - Dlaczego? – pyta dalej Harry, a Draco w tym momencie nienawidzi go całym sobą. Przymyka oczy, starając się nie powiedzieć za dużo. Starając się nie myśleć za dużo. Nie czuć za dużo. – Dla kogo w takim razie jest to miejsce? – Draco wciąż milczy. – Dla ciebie? – kolejne pytanie wypowiada ciszej.
            Malfoy otwiera oczy i patrzy na Harry’ego przez dłuższą chwilę, nadal się nie odzywając. Walczy ze sobą, pragnąc powiedzieć mu wszystko – dosłownie wszystko, jednocześnie tak bardzo tego nie chcąc…
            - Nie – mówi tylko.
            Pozwala Harry’emu dostrzec zmianę na swojej twarzy. Panuje nad sobą, panuje nad maską, którą na chwilę zrzuca, ukazując Potterowi swoje prawdziwe uczucia. Ból. I złość.
            - O co chodzi? – powtarza raz jeszcze Harry, a jego głos jest spokojny, twarz natomiast zatroskana, pełna niepewności. I te jego zielone, nagle pociemniałe oczy…
            - Czy to ważne? – odpowiada Draco z irytacją.
            - Wydaje mi się, że tak, skoro wpadłeś tu nagle, wściekły… i… – Potter się waha. Ucieka na chwilę wzrokiem, jakby szukał odpowiednich słów. – Przecież… przecież możesz mi powiedzieć.
            - Nie zrozumiesz – warczy Draco. – To żałosne, Potter. Nagle bawimy się w najlepszych przyjaciół, zwierzających sobie… z problemów? Doprawdy, wyśmienity pomysł.
            - Ty… uważasz, że… on nie chciałby, żebyś tam wchodził? – pyta Harry, a Draco aż zamiera. Te słowa zawsze były tylko jego własnymi myślami. Nigdy nie zostały wypowiedziane. Potter patrzy na niego i wydaje się, że to, co powiedział, boli go bardziej niż samego Draco. Ale to tylko dzięki temu, że Malfoy umie nie okazywać emocji.
            Kiwa głową, nie mogąc się odezwać.
            - On nie rozumiał… ale to nie twoja wina. Po prostu był na to zbyt głupi…
            - Uważaj, co mówisz, Potter – warczy Draco. – Mówisz o moim ojcu.
            - Nie zaprzeczysz temu, Malfoy – Harry nie zważa na jego słowa. – Był głupcem, widząc tylko Czarnego Pana i nic poza tym. Nie widząc zła, jakie przynosi nie tylko tysiącom anonimowych ludzi, ale także… swojemu synowi.
            - Nauczyłeś się nagle prawić jakieś moralności? – prycha Malfoy. – Wydawało mi się, że to moje zadanie.
            - Draco… – jęczy z irytacją Potter, spoglądając na niego spode łba. – Przepraszam – mówi jeszcze, cicho.
            Malfoy podchodzi do łóżka i siada na jego brzegu, nie spuszczając wzroku z napiętej twarzy Harry’ego. Nie jest tchórzem, nie chce nim być. Ale jak może wypowiedzieć na głos wszystkie te myśli, które pojawiały się w jego głowie przez ostatnie kilka miesięcy – a także całe lata wcześniej – które zakorzeniły się w nim, które zdołał ukryć, odtrącić… Jak może teraz z powrotem do nich wrócić i powiedzieć o nich? Chce się od nich uwolnić, ale to nie jest takie łatwe.
            Harry patrzy na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy i Draco jest mu wdzięczny, że nie robi tego swojego pełnego winy i żalu spojrzenia. To by mu nie pomogło.
            - Co mam ci niby powiedzieć, Potter? – odzywa się w końcu, przerywając napiętą ciszę.
            - No nie wiem, może to… co cię boli? – proponuje niepewnie.
            - Dlaczego miałoby mnie coś boleć? – syczy cicho, choć jest to całkowicie bezcelowe.
            - To bez sensu, Malfoy – wzdycha z irytacją Harry, marszcząc brwi.
            Nie, to nie jest bez sensu. To wszystko nie jest bez sensu – nawet, jeśli Draco jeszcze go nie znalazł. To wszystko musi mieć jakiś sens… To wszystko stało się przez Pottera. Tylko to jest bez sensu – że przez jego głupotę Draco stracił… coś, czego nazwać nawet nie potrafi. Harry odsuwa się od niego jeszcze bardziej i sięga po książkę, kładąc się z powrotem na poduszkach.
            - Odłóż ją – mówi Draco ostro.
            - Co?
            - Odłóż książkę, Potter – powtarza.
            Harry chyba ma zamiar jeszcze się sprzeczać, ale, widząc zdeterminowaną minę Malfoya, wykonuje jego polecenie i podnosi się na łokciach, nie odrywając od niego skupionego wzroku.
            - Po prostu… myślę, że on nigdy by mi nie wybaczył – mówi w końcu. – I myślę, że, mimo wszystko, nie potrafiłbym mu nigdy nic powiedzieć, tak, jak nie robiłem tego przez te wszystkie lata. Czasami bolą mnie własne myśli, ale wydaje mi się, że jego śmierć była jedynym dobrym wyjściem. I jestem zły na siebie, że tak myślę i zły na niego, że nigdy nie dał mi się poznać, ani nigdy nie chciał mnie poznać. Ale to wszystko nie ma już znaczenia, skoro oboje nie żyjemy. – Zatrzymuje się na moment, patrząc na ciemne niebo za oknem. – Przerwałeś coś. Zniszczyłeś. I jestem na ciebie wściekły, choć jednocześnie widzę, że… że to było tylko złudzeniem. Ta komnata była czymś, co łączyło mnie i jego, nawet, jeśli tylko sobie to wmawiałem. Nikt inny nigdy tam nie wchodził. Ja też nie powinienem, ale skoro już to zrobiłem, skoro już to wszystko nabrało takiego wydźwięku… nic nie powinno tego zniszczyć.
            - Przepraszam – mówi Harry zduszonym głosem. – Nie miałem pojęcia…
            - Jestem głupcem, Potter – Draco ignoruje go. – To znaczy… to był mój pierwszy i ostatni raz, ma się rozumieć. Ale naprawdę myślałem, że będąc tam, w jego komnacie, coś zrozumiem, że uda mi się go poznać – w jakiś sposób. Nie wiem, co sobie wyobrażałem.
            - Co do niego czujesz? Teraz? – pyta Potter, oplatając kolana ramionami.
            - Nie wiem – Draco wzrusza ramionami. – Chyba nic. – Albo chyba wiele, wiele rzeczy, ale nie chce o tym mówić. Lub też nie może. Za dużo by już mu powiedział.
            - Postąpiłeś słusznie, Malfoy – odzywa się Harry. – Nie powinieneś się za to obwiniać. Zrobiłeś to, co uważałeś za odpowiednie, bez względu na to, czym się kierowałeś. Twój ojciec jest przegrany, nie ty.
             - Nie znałeś go – mówi z uporem Draco, bo bolą go słowa wypowiadane przez Pottera. Mimo wszystko, to był jego ojciec. Nadal jest, jakikolwiek by nie był!
            - Myślę, że ty też go nie znałeś – odpowiada na to Harry i Draco znowu zamiera, nienawidząc Pottera bardziej, niż kiedykolwiek.
            - Dość – mówi cicho, z uporem, odwracając się do Pottera plecami.
            Siedzą w ciszy, napiętej ciszy, od której czuć, jakby powietrze stężało, napierając na nich. Draco mógłby odejść, ale – mimo że słowa Pottera były bolesne – nie chce tego robić. Były jednocześnie prawdziwe, a Potter rozumie go, jakkolwiek przerażające by to nie było. Potter jest tutaj i Draco nie musi dusić w sobie już niczego, choć całe życie tak właśnie postępował.
            Czuje dłoń na swoim ramieniu. I znowu rozlewa się po nim to cudowne, odurzające uczucie ciepłego, pulsującego życia – życia, bijącego od Harry’ego. Przymyka oczy, wczuwając się w ten puls. Odwraca się powoli, patrząc na Pottera z uwagą.
            - Co czujesz, gdy mnie dotykasz? – pyta cicho Harry, patrząc na swoją dłoń, która przemieszcza się na klatkę piersiową Draco. Robi to ostrożnie, najostrożniej, jak potrafi, ale trudno jest mu utrzymać ją zaraz przy powierzchni niematerialnego ciała.
            - Życie – odpowiada.
            - Życie? – dziwi się Harry, podnosząc zielone oczy na twarz Malfoya.
            Draco pochyla się powoli i całuje go w usta. Nie spuszcza z oczu przestraszonego wzroku Harry’ego. Nie wyczuwa zapachów, nie czuje dotyku niczego, nie odróżnia struktur dotykanych przez niego przedmiotów… czy też ludzi; ale jest zupełnie tak, jakby mógł wciągnąć woń krwi, pulsującej w żyłach Harry’ego, zanurzyć się w cieple jego skóry i nie czuć nic więcej poza życiem, emanującym z niego, przenikającym Draco…
            Harry rozchyla wargi i pozwala, by język Malfoya wsunął się między nie. Wzdryga się na uczucie zimna – jakby wziął do ust sopel lodu albo śnieg. Ale Draco porusza językiem ostrożnie i niespiesznie, i Harry chce to oddać, ale nie napotyka drugiego ciała, a tylko kolejne, niematerialne fale zimna. Jednak Draco nie przestaje go całować i Harry czuje na policzku zimno jego twarzy, jego włosów, opadających mu na czoło, skronie. Gdyby tylko mógł objąć Malfoya i przyciągnąć go do siebie…
            Draco odsuwa się od niego, by powrócić po chwili, dotykając wargami jego szyi. Harry odchyla głowę, drżąc od zalewającego go znowu zimna.
Ciepło, emanujące od Hrarry’ego, jest omamiające. Draco całuje je wargami – całuje życie, nie ciało. Całuje życie Harry’ego. Zsuwa się do obojczyka, odsłaniając go wolną ręką. Zagryza zęby na wyeksponowanej kości i Potter aż się wzdryga. Po chwili kładzie się na plecach, wpatrując z wyczekiwaniem w Malfoya, który unosi z rozbawieniem brew, a zaraz po tym nachyla się nad nim i wsuwa język w odsłonięty pępek, wywołując kolejną falę dreszczy. Gęsia skórka pojawia się momentalnie na brzuchu Harry’ego, który Draco odsłania, powolnymi ruchami odpinając wszystkie guziki koszuli. Potter unosi się pospiesznie i ściąga ją z siebie i Draco jest rozbawiony jego rozochoceniem. Pulsowanie życia, płynącego w Harrym, otumania go i Malfoy mógłby napawać się nim przez całą wieczność, która mu pozostała. Rozpina rozporek, guzik i ściąga z Pottera swoje własne, czarne spodnie, pozostawiając go jedynie w białych bokserkach, opinających się na budzącej się erekcji. Prześlizguje się lubieżnym wzrokiem po całym ciele Harry’ego, zatrzymując się na jego zarumienionej twarzy. Zauważa nerwowy ruch jego rąk, jak gdyby chciał się zakryć, ale Malfoy mu na to nie pozwala, układając się między jego nogami. Liżąc jego brzuch, zsuwając się ustami niżej, do gumki bokserek, aż do wybrzuszenia. Owiewając je swoim chłodem, kładąc na nim usta. Całując je tak, jakby od twardniejącego członka Harry’ego wcale nie oddzielał go materiał. Potter syczy, wyginając się lekko, rozszerzając nogi.
            - Malfoy… – mamrocze, patrząc na niego z góry.
            - Tak? – uśmiecha się drwiąco Draco znad jego krocza.
            - Ee… – Potter spuszcza wzrok na swoją klatkę piersiową, nie wiedząc, gdzie go podziać.
            - Powiedz mi, co mam zrobić – szepcze Malfoy, podnosząc się, kładąc ręce po obu stronach ciała Harry’ego. Znajdując się z nim ponownie twarzą w twarz.
            Oddech Pottera przyspiesza, kiedy skupia wzrok na jego twarzy. Rozchyla usta, a różowy koniuszek języka zwilża wargi.
            - Wszystko.
            Draco uśmiecha się, kiedy składa na ustach Pottera lekki pocałunek. Zsuwa się niżej, na jego klatkę piersiową, przygryzając jeden z sutków, a później, jeszcze niżej i jeszcze, znowu do bokserek. Zsuwa je z niego przeraźliwie, nieprzyzwoicie wolnym ruchem. Członek Harry’ego sterczy wyprostowany, aż prosząc się o wzięcie go do ust. Potter przygryza wargę, rumieniąc się jeszcze bardziej, a Malfoy unosi brwi i nachyla się nad nim, dotykając ustami jego główki. Harry wydaje z siebie przeciągłe syknięcie i opada z powrotem na poduszki, zaciskając pięści na pościeli. Draco przesuwa językiem wzdłuż jego długości, przekrzywiając głowę, zanurzając nos we włosach łonowych Pottera. Wraca z powrotem, do samej główki, i bierze penisa Harry’ego do ust. Z gardła Pottera wyrywa się głuchy krzyk, a ciało drży – z zimna zmieszanego z przyjemnością. Draco z lubością liże go, zaciskając na nim usta, poruszając się wzdłuż niego w górę i w dół. Chwyta dłońmi biodra Harry’ego, chcąc przycisnąć je do łóżka, a zimno powoduje, że Potter wciska się w ciepłą pościel, ledwie palce Malfoya zdołają go dotknąć. Draco masuje rękami jego uda, nie przestając zajmować się ustami jego członkiem. Bierze go całego do ust, a później wypuszcza go, zostawiając nabrzmiałego i lodowatego, stojącego w ciemności pokoju. Patrzy, jak Harry wyrywa biodra, byle tylko mógł znowu wsunąć się w wargi Draco, byle znów poczuć to obezwładniające zimno, ale Draco podnosi się i chwyta jego nogi, nakazując mu zgiąć je w kolanach. Potter patrzy na niego nieprzytomnym, wystraszonym wzrokiem, policzki palą go. Malfoy nachyla się nad nim i całuje w szczękę, dłoń zsuwając od klatki piersiowej, aż do jąder Harry’ego, masując je przez chwilę, sprawiając, że biodra Pottera znowu zaczynają się szarpać, niekontrolowane. Kiedy jednak wsuwa palec w jego ciasne wnętrze, czując, jak oszalałe pulsowanie jego ciała, jego życia w nim uwięzionego, jego krwi, zaciska się na nim – Harry nieruchomieje gwałtownie. Malfoy porusza palcem, wbijając się w niego głębiej i Potter wygina plecy, zaciskając powieki. A później, całkowicie powoli, Draco wysuwa się z niego, a później wsuwa ponownie, dwoma palcami, choć dziurka Pottera nie została ani trochę rozszerzona przez niematerialne ciało. Gdy zaczyna rytmiczne, powolne ruchy, ciało Harry’ego zaczyna reagować i on sam stara się nabić się na nie, pragnie, by wbiły się w niego, jeszcze głębiej, najgłębiej, jak się da… Draco natrafia na jego prostatę szybciej, niż to możliwe, i Potter jęczy, przyspieszając ruchy. Nabija się na palce Malfoya, poruszając gwałtownie biodrami. Pot spływa mu po skroni, po szyi. Na całym jego ciele widnieje gęsia skórka – jest rozpalony i zlodowaciały jednocześnie. Malfoy oplata drugą dłonią członka Harry’ego, poruszając nią w rytm ruchów Pottera, coraz szybciej, gwałtowniej. Coraz bardziej nerwowo. Krew go ogłusza. Pulsujące życie go omamia. Jeszcze szybciej… I szybciej.
            - Dracoo… – jęczy Harry, drżąc.
            Życie eksploduje.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz