środa, 7 grudnia 2011

Duch - Rozdział 25

Rozdział 25 – U wrót miast świata

            Który to już raz budzi się w tym miejscu? Który to już raz kilka minut zajmuje mu przypomnienie sobie wydarzeń poprzedniego dnia? Nocy?
            Po raz pierwszy jednak zrywa się do pozycji siedzącej, w ciągu sekundy otrzeźwiony doznanym szokiem. Odnajduje szybko okulary, które – nie wiadomo jak, a może po prostu Harry nie chce myśleć, że to Malfoy je tam położył – leżą na szafce nocnej. Pada śnieg. Śnieg zmieszany z deszczem, rozbryzgujący się na parapetach. Wydaje się, że okropny chłód wdziera się przez grube mury dworu i dotyka Harry’ego – jego odsłoniętej skóry na ramionach, nogach, brzuchu… Naciąga na siebie mocniej koszulkę i opatula się kołdrą. To właśnie tam – na ramionach, nogach, brzuchu oraz w wielu innych, tak nieodpowiednich miejscach, dotykał go wczoraj Malfoy. I robił to perfekcyjnie, tak, że Harry’emu aż przewraca się w żołądku na samą myśl o tym. Nie wie, czy to z nagłego, ponownego podniecenia czy też może ze wstydu, strachu przed zastanawianiem się nad tym. Strachu przed tym, że to mogło zdarzyć się naprawdę.
            Nie rozumie tego.

            Malfoya nie ma – prawdopodobnie pozostanie z „kochankiem” do rana byłoby dla niego zbyt poniżającą rzeczą. No tak, czego innego można by się po nim spodziewać? Harry opiera się o wezgłowie, wciąż ściskając ciepłą kołdrę – przyjemnie, przytulnie ciepłą w porównaniu z zimnem, panującym poza jej granicami.
            Jak mógł w ogóle do tego dopuścić?
            Jak w ogóle Malfoy mógł zrobić coś podobnego?
            W końcu Harry zmusza się do wstania z łóżka. Wypija kilka łyków eliksiru wielosokowego, znajdującego się w jednej z górnych szuflad szafki nocnej i narzuca na siebie ciemnozielony szlafrok Malfoya, pachnący jakimiś męskimi, zapewne drogimi perfumami. Niechętnie, podejmuje decyzję zejścia na dół. Zegar pokazuje niedługo po godzinie dziesiątej i Narcyza powinna już nie spać, może nawet Harry’emu udałoby się załapać na śniadanie? Ale dopiero, gdy opuszcza sypialnię, czuje prawdziwy strach. Nagle komnaty Malfoya wydają mu się być najbezpieczniejszym miejscem na całym świecie. A przynajmniej w porównaniu z tym chłodnym, długim korytarzem i wysokimi schodami, prowadzącymi wprost do holu – rozległego, lodowatego, odpychającego holu, w którym może czaić się gdzieś, w jakimś zakamarku, zirytowany, zażenowany wczorajszym zajściem Malfoy. Chociaż nie, w zasadzie to przecież była tylko i wyłącznie jego wina. To nie Harry zaczął. Wręcz przeciwnie! Bronił się! Nie do końca długo, uparcie i z oddaniem, ale liczy się sam fakt. Harry pokonuje pierwsze stopnie, czując, jak żołądek ściska mu się nieprzyjemnie, a chłód drewnianej poręczy drażni jego dłoń. Upokarzające. W zasadzie mógłby iść od razu do biblioteki, w której zapewne ukrywa się teraz Malfoy, ale zamiast tego, kieruje się do komnaty Narcyzy. W tym momencie wszystko wydaje mu się lepsze od spotkania z Malfoyem.
            - Draco, dopiero wstałeś? – Narcyza wyciąga ku niemu dłoń, po czym przyciąga go do uścisku.
            - Tak, ja… ee… nie mogłem wczoraj zasnąć – odpowiada wymijająco, a jedyną rzeczą, jaka tłucze mu się właśnie po głowie, jest świadomość, że ta odpowiedź nie była godna Draco Malfoya pod żadnym względem; a także… chłodne palce, dotykające jego skóry – kawałek po kawałku – przyprawiające o dreszcz podniecenia i zimna.
            - Cóż – Narcyza przygląda mu się przez chwilę, po czym odwraca wzrok i wskazuje głową widok rozciągający się za oknem. Deszcz zmieszany ze śniegiem leje się z nieba, zalewając schludny ogród, tworząc rozległe kałuże na brukowanej ścieżce. Gęsta mgła unosi się nad ziemią, ograniczając widoczność do tego stopnia, że ujrzenie głównej bramy graniczy z niemożliwością. – Jeszcze chwila i na dworze będzie zupełnie ładnie. Biało od śniegu. Nie sądzisz?
            - Powiedzmy – odpowiada Harry, wzruszając ramionami i siada na „swoim” fotelu, naprzeciwko Narcyzy. – Na razie się na to nie zapowiada.
            - Jestem pewna, że to chwilowe – mówi kobieta z naiwnym, dziecięcym uśmiechem.
Wygląda jak dziewczynka, która zbyt szybko się postarzała. W której złote włosy zbyt szybko wpleciono siwe pasemka; której zwyczajne zmarszczki, tworzące się przy szczerym, czystym uśmiechu, zbyt szybko pogłębiły się, pozostając już na trwałe na jej twarzy. Tylko te oczy wydają się nie pasować do reszty – do tego dziecięcego wrażenia. Oczy pełne bólu i tęsknoty, tak skrzętnie chowanej pośród naiwności i radości. Ale Harry umie je odnaleźć – te prawdziwe emocje. W zasadzie – Harry doskonale potrafi przejrzeć Malfoyów. Przynajmniej pod pewnymi względami. Skrzaty nakrywają do stołu, komnata wypełnia się przyjemnym, herbacianym aromatem, a Harry wciąż próbuje odpędzić się od myśli o wczorajszej nocy. Wolałby choć na chwilę się od nich uwolnić; porozmawiać z Narcyzą i nie czuć tego okropnego ucisku w żołądku na myśl o ponownym spotkaniu z Malfoyem – spotkaniu twarzą w twarz z jego zażenowanym uśmieszkiem i spojrzeniem pełnym triumfu, które potwierdziłoby tylko podejrzenia Harry’ego, że wszystko to było kolejnym, intrygującym dodatkiem do gry, w którą oboje grają od kilku tygodni.
Drugie śniadanie mija bez dłuższych rozmów. I choć Harry zdążył się już przyzwyczaić do tego, że Narcyza woli spędzać czas w milczeniu – nie licząc tych chwil, kiedy to zaczyna mówić do siebie lub kiedy jej się coś wydaje – tym razem jednak nie jest mu to na rękę. Jego myśli wciąż uciekają do Malfoya, a Harry zdecydowanie tego nie chce. A kiedy skrzaty kończą sprzątać po obiedzie, za oknem jest już coraz ciemniej, choć przecież zegar pokazuje dopiero trzecią, Narcyza w końcu przerywa ciszę. Harry zdaje sobie sprawę, że – wedle ich „tradycji” – w tym momencie powinien opuścić komnatę i udać się… obojętnie gdzie, pozwalając kobiecie zdrzemnąć się na chwilę. A to jest kolejna z rzeczy, których w tym momencie naprawdę, naprawdę nie chce robić…
- Wszystko w porządku, Draco? – Narcyza nachyla się w fotelu, dokładnie go obserwując.
            - Tak, tak, oczywiście. Dlaczego pytasz, matko? – porusza się niespokojnie.
            - Nie wiem – kręci głową, wciąż jednak nie spuszczając z niego wzroku. – Chcesz ze mną posiedzieć? Dłużej? – Ma pobłażliwe spojrzenie i przez chwilę Harry czuje wręcz ciepło bijące od niej, prawdziwie matczyne ciepło, którego tak bardzo zawsze pragnął.
            - Jeśli nie masz nic przeciwko… – odpowiada niepewnie.
            - Oczywiście, że nie – macha beztrosko ręką. Kiedy stała się taka żywa? Taka… świadoma i zdrowa? Odgarnia posiwiałe włosy do tyłu i siada głębiej w fotelu, wygładzając drżącymi dłońmi koc, leżący na jej kolanach. – Możesz wziąć sobie jakąś książkę z mojej półki albo cokolwiek. – Delikatna sugestia, że, choć może z nią zostać, nie powinien zakłócać jej spokoju.
            Harry uśmiecha się do niej i odchodzi od stołu, czując wręcz wdzięczność do Narcyzy, że pozwoliła mu tu zostać. Wie, że jakkolwiek nie odwlekałby momentu spotkania z Malfoyem, i tak będzie musiało to w końcu nastąpić. Ale… lepiej później niż wcześniej.
            Odnajduje na półce „Baśnie barda Beedle’a”, które czytał wczorajszego wieczoru i które wywarły na nim tak wielkie wrażenie. Mógłby przeczytać je jeszcze raz i zgłębić się w ich znaczeniu, próbując zrozumieć podobieństwo między nimi a rzeczywistością, ale nie robi tego, nie chcąc dobijać się kolejnymi, ciężkimi myślami, podczas gdy Malfoy nie zdążył jeszcze zniknąć z jego głowy. Niektóre z książek są zwykłymi tomikami poezji, inne – tak jak w bibliotece – napisane w dziwnych, nieznanych Harry’emu językach, przypominają raczej księgi sprzed wielu stuleci. W końcu wybiera książkę, wyglądającą najbardziej normalnie i niewinnie, wręcz mugolsko, o tytule „U wrót miast świata”. Na okładce znajduje się mini mapka, po której biega główny bohater uzbrojony w różdżkę, pokonując w ekspresowym tempie wszystkie przeszkody, które staną mu na drodze.
            - Co wybrałeś? – pyta Narcyza zamyślonym głosem, nawet na niego nie patrząc. Spogląda wprost przez okno, na rozmywający się w deszczu świat, rozpościerający się tuż za nim. Wygląda, jakby tęskniła – do czegoś lub do kogoś – ale dawno już zdążyła się pogodzić z tym, że nigdy nie będzie jej dane przestać tęsknić.
            - „U wrót miast świata” – odpowiada Harry, rozsiadając się wygodniej.
            - Ach tak… świetny wybór – uśmiecha się do siebie. – O Adrianie Johanssonie, który podróżuje po czarodziejskim świecie, po różnych krajach, odkrywając ich tajemnice. Cudowna historia. Piękne miejsca… cudowna, naprawdę. Cudowna…
            Harry boi się o Narcyzę. Boi się także jej, ale o tym woli nie myśleć, czując się niesprawiedliwym i niewrażliwym, odczuwając podobne emocje. Jednak jej względny spokój, niczym ostatnio niezakłócony, wciąż pozostaje niepewny i kruchy – Harry chciałby, żeby nic się już nie zmieniło i Narcyza była taka, jaka jest teraz – spokojna, opanowana i świadoma  otaczającego ją świata. Wie, że nawet następny dzień, a może wręcz jeszcze ten wieczór, może przynieść gwałtowną zmianę. A Harry tego nie chce. Spokój Narcyzy udziela się także jemu – może nawet Malfoyowi, ale Harry nie jest tego pewny – sprawia, że świadomość jej choroby i zbliżającej się śmierci odchodzi gdzieś na boczny plan i Harry może choć trochę pożyć.
            Starając się odepchnąć od siebie wszelkie myśli, zabiera się do czytania. Tak, jak powiedziała Narcyza, książka okazuje się opowieścią o przygodach, jakie spotkały głównego bohatera podczas jego podróży. Opisuje swój pobyt w Afryce, gdzie na ogromnych, piaszczystych pustyniach, ukryte przed wzrokiem mugoli, znajdują się całe czarodziejskie miasta – w pełni rozwinięte i normalnie funkcjonujące. Johansson trafił kiedyś do jednego z nich, Middle Desertus, położonego na Pustyni Nubijskiej, w którym czarodzieje żyli w przepychu, jakiego podróżnik nawet sobie nie wyobrażał. Kiedy wkroczył po raz pierwszy do miasta, oczarowało go piękno piaskowych budynków i kolorów, rzucanych przez różnobarwne witraże w oknach, tworzących się pod wpływem łagodnych promieni słonecznych. Wytworzono magiczną barierę, która miała za zadanie nie dopuszczać do Middle Desertus ani za ostrego słońca, ani burz pustynnych czy porywistego wiatru. Brukowane, kręte uliczki prowadziły do coraz to ciekawszych miejsc, za każdym razem gdzie indziej – do łaźni z nisko osadzonym dachem, zaokrąglonymi łukami i prostymi kolumnami; z wodą, nad którą unosiła się para, a która jednak chłodziła kąpiących się w niej. Innym razem prowadziły do pełnych soczystej zieleni ogrodów, z wysokimi do samego nieba klatkami, w których latały różnokolorowe papugi. Woda płynęła w fontannach, spływając z chlupotem do kamiennych mis, a później na uginające się pod jej ciężarem długie liście Sasa Veitcha, japońskiego bambusa – i tak bez końca. Zawieszone w powietrzu huśtawki pozwalały kołysać się na nich zaraz nad przezroczystą taflą rozległego oczka wodnego, na którego powierzchni pływały białe nenufary o rozłożystych płatkach, a pod nimi pielęgnice papuzie – ryby o najróżniejszych barwach, od błękitu, poprzez pomarańcz, żółć, czerwień, aż po róż Czasami uliczki prowadziły na targ miejski pełen latających dywanów, szytych najdelikatniejszymi, złotymi nićmi, jednak na tyle wytrzymałymi, żeby nie rozerwać się ani nie spalić, nawet pod wpływem zaklęcia; pełen ceramicznych, bezdennych dzbanów na wino; ksiąg o nieznanym pochodzeniu – czasem oprawionych w grube skóry, innym razem krwiożerczych, wyrywających się nagle z ogromną paszczą wyrastającą z okładki w stronę potencjalnego nabywcy, a jeszcze kiedy indziej całkiem zwyczajnych, bez żadnych napisów, bez możliwości ich otwarcia przed kupnem. Można tam było znaleźć również wielbłądy o pięciu garbach, sowy o piaskowym zabarwieniu grubych skrzydeł oraz pękate buchorożce i klatki pełne skrzeczących chochlików.
            Harry przerywa czytanie, kiedy zauważa, że Narcyza pochrapuje cicho, z głową zsuniętą bezwładnie na ramię. Odkłada książkę i ostrożnie bierze kobietę na ręce, zanosząc do łóżka. Jej ostre, wystające kości wbijają mu się boleśnie w bok, a jej ciało wydaje się tak kruche, że przy mocniejszym dotknięciu czy gwałtowniejszym ruchu, po prostu się złamie wpół. Narcyza wypuszcza ze świstem powietrze, wtulając się w białą poduszkę, a Harry zdejmuje jej trzewiki na płaskim obcasie, po czym nakrywa puszystą kołdrą. Nie może się powstrzymać od odgarnięcia ze spokojnej, wygładzonej snem twarzy, kosmyków cienkich, siwych włosów. Wychodząc, zabiera „.Miasta świata” i udaje się do sypialni Malfoya. Przechodząc długim korytarzem, idąc po schodach na górę, nabiera znowu coraz większych wątpliwości. Nieprzyjemny ścisk żołądka przypomina o sobie, jednak Harry decyduje się więcej nie wycofywać, tym bardziej, że jest już późny wieczór i, w zasadzie, nie ma gdzie się podziać. Powoli naciska klamkę i otwiera drzwi, rozglądając się niespokojnie po pokoju, oświetlonym jedynie księżycową poświatą, wpadającą przez odsłonięte okna. Pusto. Wydaje z siebie westchnienie ulgi, kiedy wchodzi do środka. Zamyka za sobą drzwi i podchodzi do łóżka. Kładzie się na nim, rzucając książkę na poduszkę. Leży z zamkniętymi oczami i nogami zwisającymi beztrosko za materac, wsłuchując się w ciszę. Kiedy rozchyla powieki, z jego ust wydobywa się niepohamowany pisk.
            - Malfoy!
            Potter wręcz wzdryga się, a jego twarz, powoli zmieniająca się w tę prawdziwą, wyraża czyste przerażenie. Po chwili jednak ustępuje ono miejsca zawstydzeniu, a oczy zaczynają błądzić gdzieś w inne strony, unikając Draco, wiszącego kilkanaście centymetrów nad nim.
            - Malfoy? To już nie „Draco”? – unosi brew, obrzucając Harry’ego perwersyjnym spojrzeniem.
            Reakcja jest natychmiastowa – nawet wyraźniejsza, niż Draco się tego spodziewał. Potter wpatruje się w niego tymi swoimi wielkimi, zielonymi oczami przez dobre kilka sekund, zaciskając mocno wargi – jeszcze te należące do Malfoya – po czym znowu spuszcza wzrok, a kąciki jego ust drgają w ukrywanym uśmiechu. Draco nie oszczędza go, patrząc na niego z zażenowaniem.
            - Złaź ze mnie, Malfoy – warczy Harry, mnąc w dłoniach materiał kołdry.
            - Ależ ja na tobie nie leżę. – Ignoruje całkowicie fakt, że nawet nie mógłby tego zrobić, i uśmiecha się kpiąco do Pottera, nie ruszając się z miejsca.
            - Malfoy – syczy, marszcząc brwi, już zirytowany.
            - W porządku, Złoty Chłopczyku, nigdy więcej. – Tanie. Potwornie tanie, ale na Harry’ego wystarczy – wystarczy, by dostrzec krótkie wahanie w jego oczach i chwilową niepewność. Wystarczy, by poczuć cień triumfu. Odsuwa się na „bezpieczną” odległość, nie spuszczając czujnego wzroku z Pottera, który natychmiast podnosi się do pozycji siedzącej i przeczesuje zwichrzone, czarne włosy dłonią. – Odniosłem dziwne wrażenie, że cały dzisiejszy dzień się przede mną chowałeś… – zaczyna zamyślonym głosem.
            - Ee… co?
            - Myliłem się? – nie daje za wygraną.
            - Bzdura – wzrusza ramionami Harry, nie patrząc mu jednak w oczy. Draco odnotowuje kolejny triumf.
            Tymczasem Potter zakłada okulary i siada po turecku na łóżku, opierając łokcie na kolanach i wpatrując się we własne dłonie. Kiedy w końcu się odzywa, jego głos jest poważny i zduszony.
            - Jak myślisz, co się dzieje z Narcyzą? Ta nagła poprawa… co oznacza?
            - Nie mam pojęcia – odpowiada powoli. – Ale wydaje mi się, że to już nie potrwa długo. – Harry podnosi wzrok, jakby ta opcja nigdy wcześniej nie przyszła mu do głowy, jakby była zbyt szokująca. – To i tak będzie najlepsze wyjście.
            - Jak możesz tak mówić? – oburza się, przerażony jego słowami.
            - Potter, spójrzmy prawdzie w oczy – nie mamy nawet pojęcia, czy ona w ogóle jest świadoma otaczającego ją świata. Męczy się, to pewne, szczególnie, kiedy nie ma tak spokojnych dni jak ostatnio – mówi poważnie, z lekką irytacją.
Nie powinien być zdziwiony, że Potter wcześniej o tym nie pomyślał. Przecież on zawsze szuka najodpowiedniejszych, najbardziej moralnych i najbardziej pozytywnych rozwiązań. Oprócz tego jednego – tego związanego z duchami jego przeszłości i jego śmiercią. Draco nie potrafi tego pojąć, nie potrafi też przyjąć do świadomości faktu, że Złoty Chłopiec, wybawca czarodziejskiego świata, stał się zwykłym masochistą ze skłonnościami samobójczymi. Nie tego pragnął Dumbledore. Nie tego pragnęli wszyscy ci przyjaciele, walczący z Potterem po jednej stronie. Oni zginęli – a Harry przeżył, nieważne, jak parszywe jest życie, które musi teraz wieść. Mimo wszystko, Draco jest przerażony i oburzony jego podejściem – nie tego pragnął i oczekiwał, przychodząc do niego. To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej.
- Wiesz… – Harry zastanawia się przez chwilę nad doborem słów, patrząc z wahaniem na Draco. – Ona… czasem są takie chwile, kiedy przestaje kontaktować z rzeczywistością. Kiedy widzi we mnie ciebie… ale małego. Kilkanaście lat temu. A później znowu wraca do obecnych czasów, ale jeszcze sprzed wojny… i cały czas myśli, że wojna wciąż trwa, a Lucjusz jest u Voldemorta na posługach i że niedługo wróci. Że wszystko się skończy.
Draco utrzymuje na nim spojrzenie – stara się, tak bardzo nie chce, żeby Potter wyczytał cokolwiek z jego twarzy. Draco o tym wie. Wie o wszystkim. Choroba atakuje nie tylko ciało jego matki, ale także duszę, mózg, zalewa wspomnienia, zlepiając je ze sobą, niszcząc. Ile czasu jej pozostało?
- Przykro mi – mówi Harry i ich oczy się spotykają.
- Wiem – odpowiada sucho Malfoy.
Podchodzi do okna – nie tylko dlatego, że nie chce już patrzeć na Pottera. A może chce, może tylko wmawia sobie te wszystkie negatywne uczucia? A może po prostu musi się przyzwyczaić do tego, że ma kogoś obok, że już nie musi spędzać godzin, siedząc w samotności w bibliotece albo włócząc się bez celu po domu. Że oprócz jego matki jest tu ktoś jeszcze – ktoś, komu boi się zaufać, ale jednocześnie czuje, że mógłby. Już nie musi być sam.
- Jak to jest – zabić go? – pyta powoli, wciąż patrząc w bezgwiezdne, granatowe niebo, rozciągające się za oknem, nad zalesionymi wzgórzami daleko stąd. – Czarnego Pana. Jak to jest?
Nastaje pełna oczekiwania cisza, która zostaje w końcu przerwana przez Harry’ego, który odwraca się w jego stronę na łóżku i opiera o wezgłowie łóżka.
- Tego nie da się opisać – odpowiada cicho, drżącym głosem. – I wiesz… może nawet nie powinienem odczuwać radości – przecież kogoś zabiłem. Mimo wszystko. Ale… nie potrafiłem poczuć nic innego. Dopiero później, kiedy już umierał… wszystko się zmieniło – waha się przez chwilę. – To było zupełnie tak, jakby… wszystko we mnie eksplodowało. Wszystkie moje wnętrzności. Jakby krew odpłynęła z mojego ciała razem z wszelkimi myślami, uczuciami, wspomnieniami… Nie wiem. Nie miałem siły trzymać w dłoni różdżki. Nie miałem siły stać prosto. Widziałem niszczejące ciało Voldemorta, a później przestałem widzieć cokolwiek. I chyba upadłem.
- Twoja odpowiedź powinna być nieco inna – prycha Draco, choć wcale nie brzmi drwiąco. – Coś w stylu: pomyślałem, że nareszcie zabiłem tego drania! Albo coś takiego…
- Jasne, Malfoy. Może na początku pomyślałem coś podobnego… – Harry śmieje się krótko, ale zaraz poważnieje. –  Ale tak naprawdę… teraz… nie widzę w tym nic specjalnego. Nic wielkiego. Nic ważnego… Równie dobrze…
- Nie, Potter – przerywa mu Draco. – Tego mi nie wmówisz. Nie wmówisz mi, że byłoby lepiej, gdyby nigdy nie doszło do tej wielkiej wojny, do ostatecznego starcia. To nieprawda. Dla ciebie nie ma to już sensu, ale to uratowało wiele ludzkich istnień. Zbawiło czarodziejski świat. Kto wie, co by się teraz działo, gdybyś go nie zabił? – Harry nie odpowiada. Patrzy tylko na niego z uporem, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie miał w sobie na tyle odwagi; jakby wiedział, że Draco ma rację. – Co się z tobą działo… po tym wszystkim?
- A co miało się dziać? – burczy Potter, marszcząc w irytacji brwi. – Obudziłem się w Skrzydle Szpitalnym. McGonagall powiedziała mi, że złapano śmierciożerców. Że wielu z nich zostało zabitych. Że zginęło wielu naszych ludzi… że zginęli Ron i Hermiona. I że w starciu z Voldemortem straciłem magię – przerywa. Przestaje patrzeć na Malfoya. Z jego twarzy znika zaciętość i złość, zastąpione smutkiem. – Więcej nie pamiętam. Może zemdlałem… albo byłem w szoku.
- Co było później?
- Nic, Malfoy. – Znowu złość. A zaraz po tym spokój i rozżalenie. Może nawet łzy w zielonych oczach. – Po prostu nic. Nie pamiętam wiele ze świętego Munga. Było wielu ludzi, wiele badań, wielu lekarzy, gości… Ale nic nie pamiętam. Później znalazłem się w moim domu. I byli tylko Weasleyowie. Nie wiem jak długo. Po prostu byli. Aż w końcu wszystko minęło i zostałem sam, a Weasleyowie byli już tylko raz na jakiś czas. Wracała mi świadomość. Zaczęły pojawiać się koszmary, zaczęli pojawiać się oni. Ale wszystko się układało, stabilizowało, w miarę możliwości. A później… – uśmiecha się pod nosem i podnosi powoli wzrok na Draco. – Później byłeś ty.
- I znowu wszystko się spieprzyło? – prycha Malfoy, podchodząc bliżej łóżka.
- Nie… – mówi poważnie Harry. – Chyba nie… nie określiłbym tak tego.
- W takim razie jakbyś to określił, Potter? – dopytuje Draco, siadając na materacu, zupełnie bezszelestnie.
- Zmieniło się – wzrusza ramionami, niby od niechcenia, a kąciki jego ust unoszą się lekko.
Harry również chciałby zapytać o coś Malfoya. Chciał to zrobić od samego początku, ale to wciąż jest zbyt poważne, zbyt ciężkie, zbyt intymne dla nich dwóch. Jeszcze nie pora. Wzrok Draco kieruje się na książkę, wciąż leżącą na łóżku.
- Od kiedy to czytasz książki, co, Potter? – unosi brew z wyraźną kpiną.
- Odwal się – śmieje się Harry, biorąc ją  i przyciskając do siebie w niemal czułym geście. – „U wrót miast świata”. Nawet nie wiedziałem, że istnieją takie miasta. No wiesz, że czarodzieje żyją gdzieś na pustyniach…
- Jeszcze wielu rzeczy nie wiesz, Złoty Chłopczyku – Draco uśmiecha się drwiąco.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz