wtorek, 24 listopada 2009

Czyściec - Fragment 6


Jesteś zły. Tak bardzo zły! Jedyna osoba, która wiedziała wszystko i mogła ci wiele powiedzieć – znikła! Kiedy rano otworzyłeś oczy, profesor McGonagall już nie było i, choć spędziłeś na poszukiwaniach wiele godzin, nie znalazłeś jej. A więc naprawdę odeszła.
– Przestań się dąsać – słyszysz czyjś głos i zastanawiasz się, czy ci ludzie nigdy nie nauczą się pukać? – Ludzie przychodzą i odchodzą i trzeba się z tym pogodzić. Profesor McGonagall była tutaj już na tyle długo, że w końcu musiała odejść.
– Ty też… – dziwisz się, wpatrując się tępo w Penelopę, która siada obok ciebie.
– Tak. Też byłam w Hogwarcie i mnie też ona uczyła.
– Wiesz, kim jesteś?
– Tak. A ty?
– Też.

Cisza, która was otacza jest bardzo przyjemna; znów słyszysz szelest przewracanych kartek, ale dodatkowo czujesz również ciepło siedzącej obok ciebie dziewczyny. Suniesz wzrokiem po małych czarnych literach, tak naprawdę myślami będąc zupełnie gdzieś indziej. Myślisz o tym, gdzie teraz znajduje się profesor McGonagall, czy jest teraz w kolejnym świecie, w którym musi wszystkich znienawidzić, czy też może jest już w… raju? Zastanawiasz się też, co robią teraz Josh i Luna i postanawiasz odwiedzić tę dwójkę w najbliższym czasie. Myślisz również o Marku – powinieneś go lepiej poznać.
Penny przygląda ci się uważnie, a kiedy napotyka twój wzrok uśmiecha się szeroko. Dopiero teraz dostrzegasz, że i ją widzisz już prawie całkiem wyraźnie. Odwzajemniasz uśmiech.

                                                                       ~~*.*~~

– Hej, Harry! – Nie reagujesz na imię, które rzekomo ma być twoim, i, dopiero gdy Luna siada na oparciu ławki, odwracasz się i uśmiechasz blado. – Idziesz ze mną do… Josha? – Zanim wypowiedziała ostatnie słowo usłyszałeś niewyraźny bełkot i domyślasz się, że wypowiedziała prawdziwe imię chłopaka.
– Mogę iść – odpowiadasz, wzruszając ramionami, nieco zirytowany faktem, że Lovegood zna tak dobrze Joshuę, choć nie do końca jesteś pewien dlaczego odczuwasz takie emocje? Nie przywiązałeś się do niego bardzo, prawie w ogóle. Czyżby to ten czyściec tak na ciebie wpływał? Wypełniał cię beznadziejnymi, negatywnymi emocjami, których w ogóle nie powinieneś czuć, których podstawa jest zupełnie nieznana i bezsensowna?
Idąc przez Park Niewyraźnych czujesz na sobie spojrzenia tych wszystkich bladych, rozmazanych postaci. W żadnym wypadku nie jest to miłe doświadczenie – te spojrzenia przeszywają cię na wylot, są puste, niemal martwe, niewidoczne. Nie potrafisz określić, czy są przyjazne, czy też pełne dezaprobaty. To takie frustrujące! Nieświadomie zaciskasz pięści. Wśród tych białych, obcych postaci czujesz się niepewnie, a poczuciem strachu zdajesz się już być przesiąknięty. Zbliżasz się bardziej do Luny w poszukiwaniu jakiejś bliskości i racjonalnego, ludzkiego ciepła. Jej palce splatają się z twoimi w niemym pocieszeniu.
Niebo ma taki paskudny, wyblakły odcień; biel otaczającego cię świata razi nieprzyjemnie w oczy. Nie potrafisz określić, jak długo jesteś w tym miejscu, bo dni zlewają w jeden, podobnie jak godziny i minuty. Jednak co dałaby ci ta wiedza? Czas nadal by płynął, dni nie różniły się od nocy, a ty jedynie wiedziałbyś, że upłynęło już dwadzieścia, dwadzieścia nie dziesięć godzin. Czułbyś jedynie jeszcze większą frustrację. Ale z drugiej strony… ta niewiedza cię przeraża – nie masz panowania nad tym, co się dzieje.
Nikła nadzieja, że dom Josha różni się od pozostałych, natychmiast w tobie umiera. Jest dokładnie taki jak twój – z białymi ścianami, pustym ogródkiem otoczonym wyblakłym, drucianym płotem. Luna popycha delikatnie przymkniętą furtkę, która zdaje się być już bardzo stara, wręcz zardzewiała i w rzeczywistości, gdybyście znajdowali się w prawdziwym życiu, na pewno wydawałaby z siebie ciche, rozdrażnione skrzypnięcie. Nie towarzyszy jednak temu ruchowi żaden, nawet najcichszy odgłos. Idziesz niepewnie niemal niewidoczną ścieżką, ściskając dłoń Lovegood, która kroczy z pewnością przed siebie. Drzwi nagle otwierają się i twoim oczom ukazuje się zamazana, biała postać; widzisz jedynie jej usta, które teraz zacięte są w cienką linię.
– A, to wy – mruczy Josh i uśmiecha się niewyraźnie.
– A kogo się spodziewałeś? – pytasz niezbyt uprzejmym tonem.
Chłopak przez chwilę wydaje się lustrować cię wzrokiem, aż w końcu wzrusza ramionami, robiąc miejsce Lunie.
– Nikogo szczególnego. – Milczysz, więc wzdycha z roztargnieniem i dodaje: – Kiedyś miał miejsce pewien nieprzyjemny incydent związany z Aaronem. Od tamtego zajścia wolę nie wpuszczać do domu nikogo obcego…
– Ja nie jestem obcym? – wyrywa ci się, zanim zdążasz nad tym zapanować.
– Nie w takim sensie – odpowiada tylko, wyginając usta w dziwacznym uśmiechu.
Zaprasza cię gestem do środka, a ty przełykasz głośno ślinę. Nie boisz się, jednak czujesz się co najmniej niepewnie. Gdyby mieszkał tu ktoś inny, a nie Josh – tajemniczy dziwak, chyba najdziwniejszy w tym całym świecie – na pewno byś się nie wahał. Przecież ze spokojem wszedłeś do domu Aarona, a nawet tam spałeś! A tutaj…
Przechodzisz obok Joshuy, który stoi w wejściu, przypadkowo dotykając jego dłoni i przez chwilę czujesz przyjemne ciepło, jakie zawsze towarzyszy ci, gdy dotykasz jakiegoś człowieka. To odczucie chyba powinno być dla ciebie normalne, przynajmniej w prawdziwym świecie, jednak tutaj jest swego rodzaju deską ratunku, która jednocześnie pozwala ci przetrwać i wznieca w tobie nadzieję na lepsze jutro.
Siadacie na bielusieńkiej kanapie, stojącej na środku równie białego pokoju. Luna stoi przy oknie, patrząc na roztaczający się za nim jednokolorowy widok, a w jej oczach migoczą iskierki pełne radości i fascynacji.
– Tak, wiem, mam cudowny widok z okna. – Mógłbyś przysiąc, że tym słowom towarzyszyło ostentacyjne wywrócenie oczami. – Doprawdy, nie rozumiem, co ci się w nim tak podoba.
– To, że nie widać tu żadnych domów, ani Parku Niewyraźnych…
– Czego? – przerywa jej Josh.
– Parku Niewyraźnych – powtarza Luna z normalną dla niej cierpliwością. – Harry tak nazywa plac, na którym wszyscy się zbierają.
– Kto tak nazywa plac?
– Och, Simon – poprawia się Lovegood, odwracając do was zamglone spojrzenie.
Josh znowu zaciska usta i wydaje się nad czymś rozmyślać, a ty niemalże odczuwasz, jak jego mięśnie napinają się.
– Co to był za incydent z Aaronem?
– A co cię to obchodzi? – warczy, a ty aż się wzdrygasz.
Luna jakby wróciła do rzeczywistości, jej wzrok przestał być tak zamglony i odległy; podchodzi do kanapy i siada na podłodze, naprzeciwko was. Kładzie dłoń na czymś, co chyba jest ręką Josha, a z jej ust wydobywa się niewyraźny dla ciebie bełkot. Chłopak nie rusza się, wciąż zaciskając usta.
– Czy ty mnie kiedykolwiek słuchasz? – pyta łagodnie.
– Oczywiście – odpowiada oschle.
Luna uśmiecha się z pobłażaniem. Po chwili jej twarz gwałtownie się zmienia i wstaje z podłogi.
– O! Nie mówiłeś, że masz nowe książki.
Josh wzrusza ramionami i opiera się o oparcie kanapy. Słyszysz jego cichy, przytłumiony oddech i szmer, jaki wydają kroki Lovegood. Przyglądasz się jej ruchom, jak idzie tak lekko i zgrabnie, że wydawać by się mogło, iż w ogóle nie porusza nogami, a sunie kilka centymetrów nad ziemią. Beztroska i radosna, z długimi, jasnymi włosami opadającymi jej na plecy, radosnym uśmiechem i wielkimi, błękitnymi oczami, w których zdaje się odbijać całe ciepło i dobro świata.
– Chyba zadomowiły się już tutaj na dobre – szepcze z cichą fascynacją Luna i wyciąga rękę w stronę książek, jednak zatrzymuje ją w połowie drogi i prostuje palec wskazujący, jakby oczekiwała, że jakieś drobne stworzonko na niego wskoczy.
– Nargle? Myślałem, że one żyją tylko w jemiole – dziwisz się, szczerząc jak głupek. Nie masz pojęcia skąd o tym wiesz, tym bardziej, że dziewczyna nie opowiadała ci o tych stworzeniach tutaj, w tym świecie, jednak podświadomie wiesz, że kojarzą ci się one z dobrymi, pozytywnymi rzeczami, których niestety nie możesz sobie przypomnieć.
– Jeżeli w pobliżu nie ma jemioły, to muszą sobie znaleźć inny dom prawda? – mówi Luna, jakby twoje pytanie wcale nie było dziwne; nie odrywając wzroku od niewidocznych stworzonek, które rzekomo właśnie drepczą po jej palcu. – Jakie one słodziutkie – śmieje się Lovegood. – Chcecie? – odwraca się do was i wyciąga w waszą stronę dłoń.
Chyba macie zszokowane miny, bo dziewczyna uśmiecha się jeszcze szerzej i podchodzi do was bliżej.
– Spokojnie, one nie gryzą – zapewnia was, po czym siada na oparciu kanapy, pomiędzy tobą a Joshem. Chwyta twoją rękę i przykłada do swojej, a po chwili to samo robi z Joshuą. Nie jesteś pewien, jak masz się zachować. Ani nie widzisz, ani nie czujesz niczego na swojej dłoni, nic nie łaskocze twojej skóry, ani tym bardziej nie jest „słodziutkie”. Starasz się nawet wyobrazić owe nargle, ale jakoś średnio ci to wychodzi.
– Są takie biedne – wzdycha smutno Luna. – Siedzą samotnie na tej półce i pewnie bardzo się nudzą.
– Samotnie? Przecież mają siebie! – obrusza się Josh. – Chwila, ile ich jest…
– Ty masz siedem, a Harry pięć – odpowiada.
– Kto? – W głosie chłopaka irytacja miesza się z rozdrażnieniem.
– Simon. – Za to Luna jak zwykle jest cierpliwa i opanowana.
– Ach – wzdycha tylko Joshua, choć wcale nie brzmi to beztrosko.
Lovegood okrąża kanapę i siada na podłodze, między wami, opierając się o mebel plecami. Długie nogi ma wyciągnięte, a bose stopy kołyszą się powoli. Dopiero teraz zauważasz, że ubrania dziewczyny mają nijaki, blady kolor, może nie do końca biały, jednak jakby wyblakły. Widać dokładnie wzór pasiastych rajstop, a gdybyś lepiej się przyjrzał na pewno potrafiłbyś określić, z jakiego materiału jest zrobiona spódniczka. Odwracasz wzrok z powrotem na Josha, który wydaje ci się bacznie przyglądać – on jednak nadal jest niewyraźny i zamglony.
– Chcesz usłyszeć o tym incydencie z Aaronem? – pyta ze znudzeniem.
– Jasne. – Entuzjazm w twoim głosie jest trochę zdawkowy.
Zauważasz, że lewy kącik jego ust unosi się nieco do góry w całkowicie pogardliwy sposób.
– Dobrze, skoro tak bardzo tego pragniesz, to mogę uczynić ci zaszczyt i opowiedzieć tę mrożącą krew w żyłach historię – zaczyna tajemniczym głosem, a ty powstrzymujesz się od parsknięcia śmiechem. Josh chyba jednak zauważył twój ruch, bo prostuje się i ponownie wygina kpiąco wargi. – Jeżeli zamierzasz się śmiać, to od razu wyjdź – mówi chłodno.
– Przepraszam, ale tak śmiesznie… zabrzmiałeś – mówisz szczerze.
– Jak zabrzmiałem? – obrusza się.
– Śmiesznie – powtarzasz, teraz już dusząc się ze śmiechu. Prawdę mówiąc, nie do końca rozumiesz dlaczego tak zareagowałeś, dlaczego tak cię to rozbawiło, ale tak czy owak nie możesz teraz przestać.
– Luna, nic z tego nie będzie – warczy niezadowolony, odwracając się do ciebie plecami. – Próbowałem? Próbowałem. Ale ten idiota…
– Ej! Uważaj na to, co mówisz! Nie jestem idiotą!
– Wmawiaj to sobie dalej – śmieje się Josh.
– Wypchaj się – mruczysz niewyraźnie i wstajesz z kanapy.
– Uciekasz? – drwi chłopak.
– Nie, po prostu przebywanie z kimś takim jak ty w jednym pomieszczeniu chyba nie wyjdzie mi na dobre.
– No tak, jestem dla ciebie zbyt wspaniały…
– Cześć, Luna. – Uśmiechasz się do niej blado i wychodzisz, przerywając Joshowi w połowie zdania, jednak nie przejmujesz się tym. Zamykając drzwi, słyszysz jeszcze przyjazny głos dziewczyny.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz