Rozdział 42 – Anioł
stróż
To miało się już skończyć. Tutaj
miał być bezpieczny. Bez duchów, bez zjaw, bez… nich. Sen miesza się z jawą;
pokój Draco wydaje się taki prawdziwy, namacalny, ale… przecież to może być
tylko oszustwo. A jeśli nie? Chcą go gdzieś zwabić, omamić, żeby nie potrafił
odróżnić rzeczywistości od wyobrażeń. Nie, nie uda im się. Nie da im się. Jest
silny, już sobie z tym poradził. Z nimi. Tutaj jest bezpieczny. Słyszy
przeraźliwe wycie… nie, ryk. Ryk albo wrzask. Nie wie, skąd dochodzi. Leży w
łóżku w sypialni Draco, nakryty kołdrą po same oczy. Pot leje się z niego
strumieniami. Ryk staje się coraz głośniejszy. Nie brzmi jak ludzki odgłos.
Nie, na pewno nie należy do człowieka. Ten dźwięk jest tak przeraźliwy,
przeszywający i przerażający, że może należeć tylko do jakiegoś potwora. Draco.
Draco… To imię cały czas pojawia się w jego myślach. Draco… skąd się wzięło?
Dlaczego Draco? Draco... Co oznacza „Draco”? Kiedyś wiedział… Dookoła jest
tak niesamowicie ciemno. Smolisty mrok
rozlał się po otaczającym Harry’ego świecie; wsączył we wszystkie zakamarki
sprawiając, że stały się dla niego niewidoczne. Nie, przecież wie doskonale, że
leży w łóżku Draco, tak… Draco, kiedyś wiedział, co to oznacza… Ryk narasta.
Jest już niedaleko. Może za oknem? Harry odwraca się. Patrzy na ścianę, tam,
gdzie powinno być okno, ale na jego miejscu nic nie ma. Tylko ciemność. Smoła przelała
się przez szyby do środka. Tylko ciemność. Ani jednego światła. Draco… Draco.
Proszę, niech to się skończy. Proszę. Ciemność jest tak przerażająca. W
ciemności przychodzą oni. Nie, oni mogą przyjść, kiedy tylko mają na to ochotę…
Ale ciemność? Noc? Tak, tę porę uwielbiają najbardziej. Smolisty mrok sunie przez
korytarz, gdzieś tam. Gdzieś. Słyszy, jak się leje – lepki i gorący, syczy,
paruje. Słyszy jego bulgotanie… a później ryk. Znowu ten ryk! Skąd to… gdzie
jest… Draco? Draco. A jeżeli ta smoła wleje się potokiem do sypialni? Co się wtedy
stanie? Jest wrząca? Parząca? Stopi Harry’ego? Zada mu ból? Ryk jest tuż obok,
tuż za niewidzialnymi drzwiami, za niewidoczną ścianą. Gdzie jest Draco? Draco…
tak, Chyba dawniej to imię było mu znane… To przecież takie proste. A jeżeli
oni przybrali nową postać? Jeśli teraz przypłyną do niego potokiem smolistej
mazi? Jeżeli zaleją go, smoła wleje się w każdy otwór jego ciała, zacznie topić
go od wewnątrz, a on będzie wrzeszczał i ryczał… Ryk! Tak blisko, tak
bliziutko. Przetacza się przez pokoje, korytarze, po schodach w górę i dalej,
ku niemu… Już, już… To oni ryczą. Oni, prawda? Zwiastują swoje zwycięstwo! Już
się cieszą. Już płyną. Smoła chlapie o ściany, roztapia je, wszystko się
rozpływa. Drzwi są zamknięte? Gdzie są drzwi? Ryk. A jeśli są otwarte? Jeśli
oni nie napotkają żadnego oporu? Gdzie on jest… gdzie jest… Ryk przewierca mu
czaszkę. Coś zaczyna wlewać się do pokoju. Gorące, bulgoczące, skwierczące.
Harry nie może się ruszyć. Ryk go ogłusza. Zakrywa tylko uszy, ale czuje, że
jego ręce są gorące i spocone, ich dotyk sprawia mu ból. Kręci mu się w głowie.
Maź wlewa się do pokoju, jest tak niewyobrażalnie gorąco. Duszno. Nie ma czym
oddychać. Ryk przedziera się przez korytarz. Draco, Draco, gdzie jesteś!?
Draco… kiedyś wiedział… Draco… Draco… Smok. Nagle coś rozjaśnia ciemność, z
korytarzu wydziera niesamowity blask – nagły i oślepiający. A później tylko
fala ognia przetacza się między ścianami, zdziera tapety, spala je na popiół. I
ryk łączy się z bulgotaniem mazi, łączy się z hukiem ognia, który wdziera się
do sypialni. I Harry wrzeszczy. To jedyne, co może zrobić. Ogień go pochłania.
Czuje, jak jego skóra topi się pod jego oporem. Maź wlewa mu się do oczu. Pieką
tak przeraźliwie… chce je potrzeć, chce zetrzeć to coś, ale maź topi jego ręce.
Jest ciężka i klejąca. Ledwo udaje mu się podnieść dłoń. Ogień pochłania
pomieszczenie. Pościel już się stapia. Harry nie ma oczu, zostały wypalone…
dlaczego widzi? Czuje ból, smoła przelewa mu się oczodołami do mózgu. Skwierczenie
gdzieś, gdzieś w nim. To ten ryk, ryk smoków. Zioną ogniem, zalewają go. Palą.
Ręka topi mu się, kilka palców odpadło całkowicie stopionych. Draco. Smoku.
Błagam, to koniec. I tylko śmiech, śmiech gdzieś w jego palącej się głowie i
ucisk w stapiających się wnętrznościach…. Nie może oddychać, dusi, dusi go
wszystko. Opary, wrzask, smolista maź i ogień. Wrzeszczy ostatnim tchnieniem.
Ogień znika. Wciąż jest ciemno, ale nie ma ognia. Już go nie ma. Jest
przyjemnie chłodno; zimowe powietrze chłodzi jego spalone ciało. Czuje, jakie
jest rozgrzane, podpalone. Parzy go niemiłosiernie, nie może poruszyć rękami.
Otwiera oczy, ale nie widzi wyraźnie. To był sen? To jest sen? Draco, Draco…
Smoki? Podnosi głowę. Okna nadal tam nie ma. Pokój zalany jest w ciemności.
Wszystko powtórzy się jeszcze raz? Nie, błagam, nie możecie… Nie róbcie mi
tego! Krzyczy, ale czy go słyszą? Czy w ogóle wydaje z siebie jakikolwiek
dźwięk? Coś słyszy. Jakiś krzyk. Ryk? Może bulgotanie mazi płynącej
korytarzami, zalewającej Malfoy Manor? A może to ryk smoków, pragnących go
spalić? Smoki… Draco, Draco, gdzie jest… Tak przyjemnie chłodno. Proszę, niech
tak zostanie. Znowu to słyszy. Podnosi się. Patrzy na swoje dłonie, próbuje to
zrobić, ale nie dostrzega ich. Nie, to niemożliwe… a więc przeżył? Przeżył
spalenie? Gdzie jego dłonie? Nie ma pościeli. Łóżko jest zasmolone. A wokół nie
ma nic oprócz ciemności. I znowu to słyszy, teraz całkiem wyraźnie, jest coraz
bliżej. Draco, Draco, Smoku. Dlaczego to powtarza? Skąd to imię? Skąd je zna?
Nie wie. Ale oni wiedzą. I już idą, już po niego idą, już niedaleko. Słyszy ich
kroki, przewalają się przez korytarze. Gramolą po schodach niczym jakieś
obrzydliwe kreatury. Mają problemy, ale nic ich nie powstrzyma. Musi uciekać.
Musi stąd uciec. Chłodne powietrze go ocuci. Zaraz sobie poradzi. Tak, Draco…
Draco. Smoki! Coś zaczyna się dziać tam, na korytarzu. Drzwi są otwarte –
dlaczego wcześniej tego nie zauważył? Musi je zamknąć! Natychmiast! Nie mogą
dostać się do środka. Nie, błagam! Nie może się ruszyć. Draco… Ma spalone ręce.
Nie ma dłoni. Co się dzieje?! Bulgotanie i ryk. A później ogień. Nie, tylko nie
znowu… nie, błagam! Śmieją mu się w twarz. Słyszy te śmiechy i ryk, i
bulgotanie, i wrzenie, i ogień, i to, jak smolista maź przepływa przez
korytarze; słyszy ich kroki. Nie ucieknie im. Jest uwięziony. Uwięziony w
sypialni… Draco? Draco, Draco, skądś zna to imię. Draco. Błagam, zostawcie
mnie, nic wam nie zrobiłem. Zrobiłeś. Nie, błagam! Chyba chce krzyczeć, ale
gardło parzy go okropnie. Szarpie się, próbuje ruszyć, ale nagle coś wydaje
obrzydliwy odgłos, jakby coś odklejało się od… czegoś. Harry krzyczy, już nie
może. I teraz słyszy, że jego wrzask był słyszalny. Plecy zaczynają go piec.
Trzęsie się i rzuca, a z każdym kolejnym gwałtownym ruchem całe ciało zaczyna
go boleć i piec tak okropnie, że Harry dostaje zawrotów głowy. Skóra przykleja
się do prześcieradła, odkleja od ciała. Ból jest nie do opisania. Błagam,
zróbcie coś. Draco, smoki… Błagam, zróbcie cokolwiek… Błagam. Zasłużyłem.
Draco. Ryk jest coraz bliżej. Tym razem przychodzi szybko i bezboleśnie.
Pochłania go całego. Nic już nie czuje – tylko ulgę. Otwiera gwałtownie oczy.
Sprawdza ręce – ma dłonie. Sprawdza ścianę – okno jest na swoim miejscu. Niebo
zaszło gęstymi chmurami. Drzwi są zamknięte. W pokoju jest ciemno, ale
bezpiecznie. Niczego nie słyszy, żadnych odgłosów, ryku, bulgotania, żadnych
śmiechów. Dra… Jakaś myśl nie daje mu spokoju. Trzęsie się na całym ciele. Jest
cały mokry, ale skóra jest na swoim miejscu, oczy również. Wszystko jest
dobrze? D… Coś zaprząta mu myśli, coś się dzieje… Coś jest nie tak. Drac… Boi się.
Tak, strasznie się boi, ale… ale czego? To był sen, prawda? Oni nie przyjdą.
Jest tutaj bezpieczny. Malfoy Manor jest bezpieczne. Dr… Dra… on tu jest. On.
Jak miał na imię? Kto to był? Smok. Tylko tyle pamięta. Ale nie, wszystko jest
w porządku… jest bezpieczny, kładzie się z powrotem na poduszce. Spocone włosy
układają się na niej ciężko. Przykrywa się mocno kołdrą. Jest całkowicie
bezpieczny. Gdyby cokolwiek się działo, gdyby był tu ktoś jeszcze… oprócz niego
i… i D… jak to było? Kto to był? Smok. Tak, pamiętał kiedyś… kiedyś go znał…
Gdyby był tu jeszcze ktoś, to przecież… on… D… powiedziałby mu, prawda? Oni się
go boją. Na pewno. Boją się Dra… Harry opatula się kołdrą. Nie, jest
bezpieczny. To był tylko zły sen. Oni odeszli. Poradził sobie z nimi. Przymyka
oczy. Oddycha spokojnie, już całkiem spokojnie. Jeszcze chwila i całkiem się
uspokoi. Ruch. Dra…? Ruch w stopach łóżka. Otwiera gwałtownie oczy. Ruch
kołdry, coś porusza się na niej. Harry zamiera, nie oddycha, nie myśli, serce
przestaje mu bić. kołdrą coś rusza się w tam, u dołu, ale nie może niczego dostrzec.
Próbuje pociągnąć lekko kołdrę, zakryć się mocniej, ale coś przytrzymuje ją
mocno, z całej siły. Szuranie czy szelest, coś pełznie w jego stronę. Materac
się ugina. Wciąż niczego nie widać, tylko ciemność. Kołdra szeleści. Harry chce
zamknąć oczy i obudzić się – choćby już na tamtym świecie; ale nie potrafi. Nie
może nawet zamrugać. To coś dotyka jego nóg, pełznie wyżej i wyżej, i nagle to
widzi… twarz? Bez wyrazu, głowę bez twarzy, bez oczu. A dookoła tylko śmiech.
***
Wahał się przez chwilę. Wahał się…
ale nad czym? Jak w ogóle mógł się wahać? Wzdrygnął się, przestraszony, kiedy
krzyk przebił spokój nocy. Krzyk Harry’ego. Jak w ogóle mógł się zastanawiać,
co zrobić? Krzyk narastał i narastał, nabrzmiewał w uszach Draco. Brzmiał
potwornie, jakby obdzierano go ze skóry. Jakby… jakby Harry… umierał. A Draco
nie ruszał się, nawet nie drgnął, tylko nasłuchiwał. Wydawało się, jakby
napawał się tym dźwiękiem, tym obrzydliwym wrzaskiem śmiertelnika. Bo tylko
śmiertelnik może wydać taki dźwięk, tylko człowiek, który może zginąć. Któremu
grozi kara śmierci. Który się jej obawia. Ten krzyk był czysty w swoim
zabrudzeniu śmiertelnością. Krzyk wypełnił Draco i ten nie ruszał się,
pozwalając, by wniknął w niego, przelał się w jego niematerialnych
wnętrznościach. I nagle wrzask znika. Tak po prostu. I nie mija ułamek sekundy,
a Draco już jest w sypialni na piętrze. Łóżko jest puste, w nieporządku; kołdra
wala się po podłodze, poduszki i prześcieradło również. Okno jest otwarte na
oścież, szczątki poszarpanego ubrania Harry’ego porozrzucane dosłownie
wszędzie.
- Harry – wyrywa się Draco
mimowolnie i zaczyna przeszukiwać pokój. Nigdzie nie ma ani śladu po Potterze.
Wychodzi na korytarz, do garderoby, do łazienki. W pierwszym momencie go nie
zauważa. Jest ciemno, niebo jest zachmurzone, kandelabr pali się mdło, wyjątkowo
niewyraźnie. Ale jest tam, pod prysznicem, woda sączy się z kranu, w kabinie
unoszą się kłęby gorącej pary. Wtulony w ścianę, nagi i nieprzytomny. – Harry.
– Niemal jęk wydobywa się z ust Draco. Momentalnie pojawia się przy Potterze.
Jego ciało jest podrapane, z niektórych ran wypływa krew, a na innych pojawiają
się bąble. Kafelki są rozgrzane, parują; skóra Harry’ego jest gorąca.
Zaczerwieniona twarz opadła mu na podrapane ramię, spierzchnięte usta są
rozwarte, a barki podrzucają się co kilka sekund w spazmach. – Nie, nie, Harry…
– szepcze i przekręca kurek. Najpierw kolejny gorący strumień znów zalewa
Harry’ego i ten jęczy niemrawo, odrzucając głowę do tyłu. Po chwili jednak
pojawia się chłodna woda. Spływa po zaczerwienionych policzkach Pottera, po
zadrapanej szyi i zakrwawionych ramionach, klatce piersiowej i brzuchu. Na torsie
zaczynają pojawiać się bąble, tak samo na udach i stopach. Draco ostrożnie
kładzie rękę na najbardziej poparzonych fragmentach ciała Harry’ego, a ten
mruczy coś cicho pod nosem, szepcze coś niezrozumiałego i jęczy. Po jakimś
czasie skóra w niektórych miejscach zaczyna nabierać normalnej barwy. – Harry,
musisz się podnieść – mówi do niego nerwowym głosem, zirytowany, że sam nie
jest zdolny do zrobienia tego. – Harry, dalej, dasz radę! Musisz wstać! – Harry
jednak nie reaguje w żaden sposób, nie przestając tylko pomrukiwać i trząść się
na całym ciele. Draco przynosi więc ręcznik i najdelikatniej jak potrafi osusza
jego ciało. Przy każdym dotknięciu bąbla lub mocniej poparzonego miejsca,
Potter aż wzdryga się i odsuwa, syczy z bólu, ale Draco musi to zrobić. Powoli
wyciera każdy dostępny mu w tej pozycji, w jakiej znajduje się Harry, kawałek
jego ciała. Nakrywa go ręcznikiem i mówi coś szybko i nieskładnie o tym, że
zaraz wróci. Pojawia się przy szafce w swoim pokoju, otwiera ją i wyciąga z niej
kilka eliksirów, jakie kiedyś, dawno temu dostał od Snape’a jako zwyczajowe
mikstury, które każdy powinien mieć w swoim domu. – Musisz to wypić – oznajmia
zdecydowanie Harry’emu. – Dalej, Potter, dasz radę! – Wlewa mu miksturę do gardła,
a Harry krzywi się, krztusi i zaczyna kaszleć, wypluwając część eliksiru. –
Połknij to, ty idioto. – Draco zaczyna coraz bardziej się denerwować; ma
nadzieję, że ta ilość wystarczyła, by choć trochę pomóc. Mija kilkanaście
sekund i skóra zaczyna różowieć. W niektórych miejscach pozostają jedynie bąble
i zaczerwienienia. Harry mruga oczami i otwiera je powoli, ale pozostają
zamglone i nieświadome otaczającego go świata. – Harry, wstań, musisz wstać,
rozumiesz? Natychmiast! – komenderuje Draco i chwyta rękę Pottera. – Dalej! –
ponagla go, ale nie potrafi go pociągnąć. – Potter, zaraz wszystko będzie
dobrze, tylko się rusz! – Harry rozgląda się powoli, mrucząc cały czas coś pod
nosem, ale powoli i niezdarnie podnosi się, chwiejąc i podpierając o ścianę.
Draco prowadzi go do łóżka. Harry stawia powolne, niepewne kroki; każdy ruch
sprawia mu niemiłosierny ból, jego twarz wykrzywia się w męczarniach. Gdy
dochodzą do łóżka, ostrożnie i z największą uwagą układa się na materacu i kuli
na mniej poranionym boku, chlipiąc cicho. Malfoy wyciąga drugi eliksir i wylewa
go na ręcznik, po czym nakrywa nim Harry’ego. Ten wzdryga się od chłodu i od
bolesnej kwaskowatości wywaru, ale po chwili uspokaja się, a rysy jego twarzy
łagodnieją. – Ty idioto, Potter. Ty skończony kretynie – warczy Draco,
wylewając trochę eliksiru na mały ręcznik, który wisiał przy umywalce. Obmywa nim
twarz Harry’ego. – Ty kretynie. Jak mogłeś… co ci strzeliło do tego pustego
łba?! – Warczy do siebie pod nosem, obmywając rany Pottera. Spazmy minęły i
teraz leży spokojnie, jego oddech zaczyna się wyrównywać. Słońce próbuje przedrzeć
się przez grubą zasłonę szarych chmur, a chłodne powietrze wnosi ze sobą przez
otwarte okno drobinki śniegu.
Może gdyby Draco przyszedł
wcześniej, gdyby nie wahał się tak długo, z Potterem nie byłoby tak źle? Co on
w ogóle najlepszego zrobił? Dlaczego? To był jakiś chory akt próby zwrócenia na
siebie uwagi Malfoya? Przyprawienia go o wyrzuty sumienia? Jeśli tak, to udało
mu się, do cholery. Jak długo musiało to trwać, żeby doprowadzić się do takiego
stanu? O wiele za długo, to na pewno. Draco delikatnie przykłada końcówkę
zamoczonego w eliksirze uzdrawiającym ręcznika i obmywa nim twarz Harry’ego. Co
większe bąble, które zdążyły się już na niej pojawić, powoli zaczynają się
kurczyć, jednak wciąż nie wygląda to zbyt dobrze. Co tu się dzieje? Malfoy
rozgląda się po pokoju; może nie zauważył czegoś istotnego, może kogoś, kto by
to zrobił… Nie, niemożliwe. Nikogo tutaj nie ma. Tylko Harry znowu ma te swoje
omamy, oni wrócili, a przecież ten był pewien, że tu, w Malfoy Manor, jest
bezpieczny. A dlaczego? Jak to tłumaczył…? Tutaj jest Draco, a Draco wiedziałby,
gdyby coś się działo. Ale nie wiedział; niczego nie wyczuł, nie zdążył, wahał
się. A Harry cierpiał, zadawał sobie ból, może nawet chciał się zabić. Nie, na
pewno nie, nie chciałby. Potter marszczy brwi i syczy przez sen, kiedy Malfoy
niechcący ociera zbyt mocno ręcznik o jego napuchnięty policzek. Straszne myśli
pojawiają się w głowie Draco; myśli, które przerażają go nie tylko samą ideą
pomysłu o tym, co mogło się stać, ale również budzącymi się uczuciami. Naprawdę
tak boleśnie by to odczuł? Gdyby tylko mógł, zadrżałby na całym ciele. Kim jest
dla niego Potter, żeby bać się jego odejścia? Żeby tak bardzo tego… nie chcieć?
Oczywiście, że by cierpiał. Podnosi ostrożnie ręcznik i odkłada go na podłogę. Spuchnięte
ramię i klatka piersiowa wciąż wyglądają strasznie. Malfoy przemywa je
eliksirem uzdrawiającym, a za każdym razem, gdy dotyka skóry Harry’ego, ten
drży i wzdryga się. Przecież Harry będzie musiał kiedyś odejść. Jest
człowiekiem, jest żywy, więc, jak każda normalna istota, zakończy swoją ziemską
wędrówkę zwyczajną śmiercią. Nie będzie chciał wybrać tego, co wybrał sobie
Draco. Nie i Draco nawet nie chciałby… Nie. To nieprawda. Tak bardzo by chciał!
Nieważne, jak bardzo denerwuje go Potter – gdyby tylko mógł zostać tu z nim na
wieczność; ich podróż nigdy nie miałaby się zakończyć, poznaliby wszelkie
zakamarki, tajemnice ludzkości. Wspólnie obserwowaliby zmieniający się świat,
byliby wszędzie, gdzie tylko by zapragnęli. Nie byłoby przed nimi żadnych granic,
a może i fakt, że obaj będą duchami, zmieniłby coś w ich relacjach. Może
wszystko byłoby inaczej i Draco… nie musiałby trwać tu samotnie? Ile jeszcze
czasu Potter może z nim spędzić? Miesiąc? Pół roku? Rok? Może nawet kilka lat,
jeśli będzie wystarczająco głupi, ale co dalej? Nawet Harry Potter nie jest
takim altruistycznym kretynem, żeby poświęcić swoje życie dla ducha. Tego Draco
jest pewny. Teraz jeszcze jest łatwo, jeszcze nie minęło dużo czasu, Harry nie
jest zmęczony. Ale jak długo można nie obcować z człowieczeństwem, samemu będąc
jego naturalną częścią? Draco boi się
tego; boi się chwili, w której Harry po prostu odejdzie, może nawet bez słowa,
nie potrafiąc tego znieść. Co zrobi wtedy Malfoy? Podąży za nim? Będzie chodził
za nim krok w krok, niezauważony, ale wszechwiedzący i wszechbędący, i będzie
pilnował Harry’ego, obserwował, czuwał nad nim niczym przeklęty anioł stróż.
Będzie przy nim na każdym kroku – od momentu, w którym Potter zapragnie
normalnego życia, poprzez wszystkie chwile, w których tego życia będzie sobie
używał, aż do czasu, kiedy spotka na swojej drodze Ginny albo jakąś inną,
Ginny-podobną kobietę i będzie miał z nią dużo rudowłosych dzieciaków. A Draco
będzie przy nim cały ten czas? Może i będzie; jeśli tylko to wytrzyma. Jeśli
niesprawiedliwość losu, zawiść i gorycz nie sprawią, że któregoś dnia po prostu
wyjdzie z ukrycia, przestraszy słodką panią Potterową na śmierć, później
załatwi te słodziutkie bachory i pozostawi pana Pottera z niczym. Ogołoconego i
ponownie pogrążonego w rozpaczy. Nie pozwoli mu na to, nie. Nie pozwoli mu na
bycie szczęśliwym gdzie indziej, z kimś innym. Ma dzielić ten czas z Draco!
Jakikolwiek mu pozostał. Ma tu być, do cholery, ma cierpieć i nigdy nie
odchodzić. Draco nie chce ranić Harry’ego. Ale, do cholery, Harry ma też nie
ranić Draco. Bo Malfoyowie sobie na to nie pozwalają, nie mogą; a jeżeli już
ktoś się tego dopuści, kiedyś będzie musiał zapłacić. I Harry też zapłaci,
jeśli tylko przyjdzie mu do głowy coś podobnego.
W apteczce w kuchni Draco znajduje gazy.
Nasącza je eliksirem uzdrawiającym i przeciw poparzeniom, po czym delikatnie
układa je na ciele Harry’ego. Po chwili prawie całą powierzchnię jego skóry okrywają
różnego rodzaju okłady, ale wydaje się, że największy ból już ustąpił. Draco
nakrywa go kołdrą, a Harry mruczy coś cicho, wtulając obolałą twarz w miękką
poduszkę, podczas gdy słońce przebija się wreszcie przez śniegowe chmury i
kilka promieni wpada do sypialni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz