niedziela, 26 lutego 2012

Duch - Rozdział 37

Rozdział 37 – Drżenie

            Wszędzie wokół jakoś… pusto? Cicho? I śnieg taki jasny, całkowicie oślepiający. A gdzie czas? Gdzie się podział czas? Dokąd uciekły sekundy, minuty, godziny…? Istnieją tylko dni zlewające się z nocami i światło zlewające się z mrokiem. Raz jasna plama, raz ciemna, raz jasna, raz ciemna… I tak w kółko. I co? To wszystko, co jest dookoła? A myśli? A ściany? A przedmioty? Życie …? Nie… chyba tego nie ma. Chyba… chyba nie ma nic.


***

            Gdyby tylko żył, gdyby posiadał materialne ciało, zapewne ścierpłby od tego bezruchu. Od siedzenia na łóżku swojej matki i patrzenia przez okno na zmieniający się świat. Z początku zaczął topnieć śnieg, powoli, powolutku, aż zniknął zupełnie, odsłaniając brunatną, zmarzniętą jeszcze ziemię. Później była już tylko ona… aż pojawił się deszcz. Zmoczył ją, wplątał się w trawę, krople okryły zielone źdźbła, a następnie zostały zaskoczone przez kolejny śnieg – grubą, białą warstwę, która zupełnie nagle okryła trawę i ziemię i świat znowu stał się zupełnie jasny, bielutki i… wciąż taki sam. Bo czy cokolwiek się dla niego zmieniło? Chyba nie.

***

            Nastaje w końcu taki moment, w którym Draco zaczyna rozpaczliwie pragnąć – życia, matki, Harry’ego i tamtych dni… tych… wcześniejszych; pragnąć rozmów, ciepła, jeszcze raz rozmów i może jeszcze… jeszcze raz Harry’ego. Wszystkiego, co nagle stracił.
Nie wie, czy czasem pragnienie Harry’ego nie jest większe niż pragnienie powrotu do życia.
            W zasadzie… czy to nie jest to samo?
            Chyba tak.

***

            Zaczyna zastanawiać się nad tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło. Zaczyna zastanawiać się nad tym, czy potrafiłby wybaczyć: matce, że nie rozumiała; ojcu, że zdecydował za Draco i Harry’emu… za to, że zdradził. Nie jest tego pewien, bo jednak oni wszyscy bardzo go zranili, a Draco nie lubi, kiedy się go rani. Możliwe, że nikt tego nie lubi. Ale Draco nie lubi tego ponad wszystkich i wszystko. Bo zranić Draco mogą tylko osoby, które coś dla niego znaczą – a jeśli już się takie pojawiają, to nie powinny one tego robić. Powinny być idealne. Tak, by Draco łatwiej było się pogodzić z tym, że im zaufał… że obdarzył ich jakimś uczuciem.
            Tak więc, do czego doszedł Draco? Czy potrafiłby wybaczyć?
            Matka i ojciec są już w zasadzie nieważni, bo są martwi. Tak, Draco może nareszcie ze spokojem o tym pomyśleć. Umarli. Jego rodzice umarli i Draco nic nie może już na to poradzić, a jedynie pogodzić się z tym.
            Ale co z Potterem? On nie jest martwy, bez względu na to, jak tego pragnie. Jak bardzo próbuje do tego dążyć. Potter nie jest martwy i można się zastanowić nad ewentualnym wybaczeniem. Tylko dlaczego? Z jakiej racji miałby mu wybaczyć? Dlatego, że… czuje się samotny? Nie, nie samotny – o nie, Draco nie czuje się samotny. Jest po prostu rozgoryczony, przebywa sam w tym wielkim, pustym domu i czuje narastającą złość. I tyle. Nic ponad to.
            Wbrew pozorom wcale nie chodzi jedynie o złamanie tego niewerbalnego paktu, który ze sobą zawarli. Tak naprawę sam fakt zdrady, tego, że Potter przespał się z Ginny Weasley, wyraźnie ugodził w dumę i uczucia Draco. To nie tak, że coś łączy go z Potterem – coś poza tym cholernym paktem – nie. Chodzi po prostu o to, że…
            Draco mu zaufał.
            Potter go zdradził.
            Nie powinien w ogóle zaczynać myśleć o przebaczeniu.

***

            Jest też czas, kiedy przychodzą myśli o matce. Wraz z nimi pojawia się pogrzeb i ponownie Potter, który tak zmyślnie wszystko przeprowadził. Tylko dzięki niemu Draco mógł w końcu osiągnąć wewnętrzny spokój. Przynajmniej względny. Potter, ten lekkomyślny, narwany Potter, którego Draco prędzej podejrzewałby o jakieś morderstwo w nagłym amoku i rozgoryczeniu, nagle – zupełnie niespodziewanie – pojawił się w jego domu, przeszedł przez korytarze i komnatę Narcyzy, ukląkł obok Draco i przywołał skrzata, jakby przez całe życie nie robił nic innego. A później tak po prostu nakazał mu, co ma robić, bez żadnych nerwów i zbędnych emocji – zupełnie nie jak on. Zupełnie jak… robot, jak tamten Potter, który wykopywał ciało Draco. Bezuczuciowa maszyna, która wypełnia instrukcję, jakiś chory plan – bez wahania, bez myśli, bez emocji – wykonuje ją i zmywa się, jak gdyby nigdy jej nie było.
            Nie, przecież Draco go wtedy wyrzucił. Może Potter zostałby… przestałby być maszyną…?
            Ale przecież powiedział, że wróci. Zaznaczył to.
            Dlaczego Draco poczuł wtedy ulgę?

***

            Po raz pierwszy od kilku dni myśli o Draco bezpośrednio. Bo nawet, jeśli ten wcześniej był w jego myślach niemalże cały czas, to jednak ani razu Harry nie pomyślał o nim wprost; jakby Draco był tylko niewyraźną plamą tworzącą tło, krajobraz wypełniający główną scenę, jednak całkowicie nieistotny. Teraz Harry sobie go wyobraża – stojącego w oknie sypialni jego matki, opartego o ramę okienną, wpatrzonego w zaśnieżony sad. Wyobraża sobie, jak Draco wzdycha przeciągle, odwraca się w jego stronę i uśmiecha tym swoim szczerym, niepełnym uśmiechem; jak podchodzi do łóżka, kładzie się na nim obok Harry’ego. Czy nie wystarczyłoby mu tyle? Im?
            Na samą myśl o powrocie na Śmiertelny Nokturn Harry dostaje drgawek. Nie może sobie wybaczyć, że zaspał. Łzy pieką go w oczy, zaciska pięści na kołdrze. Nie ruszył się z łóżka od przebudzenia. Słońce zaczęło już drugą połowę swojej drogi nad horyzontem; niebieskie niebo ma czysty, wyraźny kolor. Boi się powrotu na Nokturn. Szczególnie teraz, po tym cholernym śnie. On znaczył więcej niż ktokolwiek mógłby w ogóle przypuszczać. Sny – te z rodzaju gorszych – zawsze znaczą więcej niż człowiek by tego chciał. Zazwyczaj pokazują wszystko to, co stara się w sobie ukryć; najgłębsze pragnienia lub obawy, niewypowiedziane myśli, które próbuje zepchnąć w najgłębsze odmęty swojej świadomości. A ten sen… tak, ten sen był tym wszystkim. Harry zaciska oczy, jakby próbował odpędzić się od obrazów z koszmaru, ale to wcale nie pomaga. Draco trzymający w dłoni jego własne serce, czarodzieje pchający się na niewidzialny mur, a później znowu serce… toczące się w dół uliczką… toczące się, broczące krwią… toczące się…
            Musi tam wrócić. Nie ma już składników. Musi tam wrócić. Każda godzina zwłoki wciąż oddala go od Draco. Nie może czekać. Nie chce wracać… Musi.
            Kolejna garstka proszku Fiuu zostaje wsypana do paleniska, a niebieskawe płomienie wybuchają na nowo, liżąc ściany kominka. Harry bierze głęboki oddech i wchodzi w nie, a później wypowiada głośno i wyraźnie: „Kociołek Xaviera”. Kilkanaście sekund później niemalże wypada na sterylnie czystą, ciemną podłogę sklepu. Znajduje się chyba na zapleczu; wysokie regały z eliksirami są dokładnie takie same jak w jego śnie. Harry przełyka ślinę i szybkim krokiem wchodzi do sklepu, od razu napotykając zdziwione spojrzenie właściciela. Mężczyzna unosi brązową brew i kiwa mu głową na znak powitania.
            - No, no, pan Potter. Nie spodziewałem się znowu pana zobaczyć. – Uśmiecha się w swój chytry sposób i zapraszającym gestem ogarnia pomieszczenie. – Czym mogę służyć tym razem?
            - Tym samym – odpowiada krótko Harry, nie patrząc mężczyźnie w oczy.
            Xavier zanosi się gromkim śmiechem.
            - Czyżby eliksir się nie udał? Za mało zdolności?
            - Coś w tym stylu – mówi cierpko Harry, łypiąc na niego groźnie. 
            - Cóż, nie wszystko musimy umieć, co nie? – Mruga do Harry’ego, który ma dziwne wrażenie, że gest ten jest niemal przyjacielski. – Nawet, jeśli jesteśmy Złotym Chłopcem – dodaje ciszej i znowu zanosi się śmiechem. – A może jednak nie…
            Podczas gdy Xavier wychodzi na zaplecze, wciąż nie przestając się śmiać, Harry ostrożnie rozgląda się po pomieszczeniu, jakby bojąc się, że zaraz scena z jego snu powtórzy się, a wszystkie specyfiki znajdujące się na półkach spadną z nich i rozprysną na podłodze. Nic takiego się nie dzieje, w sklepie panuje zupełny spokój, Xavier wraca z zaplecza, wyciąga palec i przywołuje do siebie potrzebne składniki.
            - Na wszelki wypadek dam panu podwójną porcję… wszystkiego – śmieje się do siebie. Harry kiwa w odpowiedzi głową, czując, jak jego twarz robi się gorąca i czerwona od wstydu. – Kociołek i chochlę również? – pyta Xavier niewinnym głosem.  
            - Bardzo zabawne – dąsa się Harry, opierając rękę o ladę.
            - Proszę się nie obrażać, panie Potter. Każdemu może się zdarzyć. – Xavier wzrusza ramionami. – To jak? Kociołek też?
            - Nie, dziękuję – mruczy Harry, bębniąc palcami w blat.
Odwraca się, podczas gdy mężczyzna pakuje wszystko jak poprzednio, do woreczków i pudełeczek, i obserwuje, jak na Śmiertelnym Nokturnie zwyczajne życie czarodziejów toczy się swoim tempem. Ulica jest pełna, dochodzi z niej odgłos rozmów i śmiechów. Zupełnie nie jak w jego śnie…  
- Dzisiaj nie w przebraniu, panie Potter? – zagaja Xavier, wkładając wszystkie pakunki do większego worka.
- Nie, wyjątkowo nie – wzrusza ramionami.
- Ufa mi pan? – pyta nagle mężczyzna. Harry aż podrywa głowę i ich spojrzenia się krzyżują.
- Słucham? Przecież… byłem tu ostatnio. I tak nie ukryłbym przed panem swojej tożsamości – odpowiada.
- Ja nie tylko o tym – macha ręką. – Pytam ogólnie. Jest pan jakiś inny…
- Wydaje się panu – mówi Harry. – Ile płacę?
- Nie boi się pan, że rozpowiem gazetom o tym, że pana tu widziałem? Ba, że kupował pan u mnie składniki do tego eliksiru? – Xavier opiera swoje gładkie dłonie na blacie i nachyla się do przodu. Harry nagle czuje się niebywale mały i bezbronny.
- Chyba… już by pan to zrobił, prawda? To znaczy… wtedy, za pierwszym razem – odpowiada.
- Tak, to prawda. To prawda… ale nie zrobiłem tego. Sto dwadzieścia cztery galeony – oznajmia nagle i wyciąga plik z kartkami. – Rozumiem, że nadal ma pan tylko mugolskie pieniądze?
            Harry tylko kiwa głową i sięga po magiczne pióro, żeby ponownie podpisać czek.
            - Dam panu małą radę odnośnie tego eliksiru, panie Potter – odzywa się Xavier, zabierając od niego podpisaną kartkę. – Sproszkowany róg jednorożca lepiej dodawać etapami, powoli, szczypta tu, po chwili szczypta tam. Inaczej skończy pan… no, w najlepszym przypadku, rozczłonkowany. W najgorszym jako krwawa miazga. – Uśmiecha się chytrze i chowa czek do kieszeni.
            - Dziękuję – odpowiada niewyraźnie Harry i bierze swoje zakupy. – Pozwoli pan, że skorzystam z pańskiego kominka?
Mężczyzna zgadza się i Harry’emu przechodzi przez myśl, że Xavier w zasadzie wcale nie jest taki zły, jeśli tylko wziąć pod uwagę, że jego rada była szczera. Harry musi obowiązkowo sprawdzić, czy jest o tym mowa w książce. W każdym razie, Xavier jest tak naprawdę, choć ma zdecydowanie dziwne usposobienie, miły i… niegroźny. Nie powiedział gazetom o tym, że Harry przyszedł do jego sklepu – gdyby tylko to zrobił, Ginny od razu przeczytałaby o tym i Harry już po kilku godzinach gościłby ją w swoich progach. Natomiast Xavierowi wyraźnie na tym nie zależało… Harry jeszcze raz mu dziękuje i udaje się na zaplecze. Na gzymsie kominka stoi puszka z napisem „Proszek Fiuu”. Harry bierze garść i wrzuca ją w płomienie. Czarny, osmolony kominek rozżarza się niebieskimi płomieniami. Kiedy Harry jest już w środku, Xavier staje naprzeciwko niego i z chytrym uśmieszkiem nachyla się tak, by Harry wyraźnie go widział.
            - Wie pan, panie Potter, dlaczego nie powiadomiłem o tym prasy? – pyta niby zamyślony.
            Harry potrząsa głową, a nagłe uczucie strachu ściska mu żołądek.
            - Cóż, gdyby tylko dowiedzieli się, jaki eliksir chce pan przyrządzić, zapewne staraliby się pana powstrzymać… taki to niebezpieczny wywar! – Robi teatralną minę. – Nie pozwolimy im chyba na to, co nie? – zanosi się śmiechem.
            - Dom Godryka – szepcze Harry i już zaczyna obracać się wokół własnej osi, ale głos Xaviera wciąż rozbrzmiewa mu w głowie.

***

            W komnacie znowu jest tak jak tamtego dnia – przeszywający chłód i ciemność, tyle że tym razem już nawet księżyc nie zagląda do środka przez odsłonięte okna. Jasna, zgarbiona sylwetka Malfoya zdaje się połyskiwać w mroku. Siedzi na łóżku zmarłej matki, nieruchomy niczym posąg wykonany z delikatnego, mlecznego szkła. Harry podchodzi do kominka i rozpala ogień, starając się nie obracać i nie zerkać w stronę Draco. Nie ma również pojęcia, czy Malfoy na niego spojrzał – chociaż raz – bo gdy ogień rzuca już drgające cienie na posadzkę komnaty i Harry wstaje, Draco wciąż trwa w tej samej, niezmienionej pozycji. Harry podchodzi powoli do okna, staje przy nim i opiera się o jego ramę, nieświadomie kopiując swoje własne, wcześniejsze wyobrażenie o Malfoyu. Przez dłuższą chwilę – może kilka lub kilkanaście minut – wpatruje się bez słowa w roztaczający się przed nim, osnuty nocą krajobraz. Niebo jest ciemnogranatowe, niezwiastujące kolejnego śniegu; biel rozpościera się wszędzie dookoła, okrywając każdy skrawek ziemi Malfoy Manor. W tym momencie ma przyjemne wrażenie, że jest całkiem podobnie do tego, jak to wszystko wyglądało przez kilka tygodni, kiedy ten świat należał tylko do nich, tylko do ich trójki. Choć Harry nigdy by nie uwierzył, gdyby ktoś mu o tym powiedział, szybko nic więcej nie miało już dla niego znaczenia, niczego więcej poza tym światem nie potrzebował. Nie odczuwał potrzeby powrotu do magicznego świata ani też tak często nie czuł tęsknoty za nim. Wtedy to też nie uwierzyłby, że już niedługo to wszystko pryśnie niczym bańka mydlana, a on będzie musiał wyjść z tego świata i udać się – dwukrotnie – na Śmiertelny Nokturn. Że nie będzie już mieszać w Malfoy Manor… w swoim świecie.
            W końcu Harry zbiera się na odwagę i spogląda na Draco. Ten wciąż siedzi nieruchomo, patrząc przed siebie, jednak jego wzrok, zamyślony i beznamiętny, nie wskazuje na to, by był jakkolwiek zainteresowany tym, na co patrzy. Może nawet myśli o Harrym? Zastanawia się, po co ten przyszedł? Harry patrzy na niego dalej, tak bardzo pragnąc, by Draco zrobił to samo… by ich spojrzenia spotkały się chociaż na chwilę. Na sekundę? Gdyby tylko znowu zobaczył w oczach Draco to, co widział już wcześniej – nie raz. Zrozumienie…. Tak, rozumieli się doskonale, choć zdawało się to niemal niemożliwe, bo przecież kiedyś się nienawidzili, byli największymi wrogami. Później stali się… kimś na kształt przyjaciół. A teraz… zdaje się, że jest dla Draco nikim. Nie, to nie może być prawda. Błaga w myślach, nie umie tego powstrzymać; po prostu prosi, żeby Draco na niego spojrzał, by obdarzył go „tym” spojrzeniem, żadnym innym. Patrzy na Draco i patrzy, próbując wywołać w ten sposób oczekiwaną reakcję.
            I Draco w końcu to robi.
            Najpierw spuszcza wzrok z obserwowanego wcześniej obiektu, jakby właśnie odzyskał świadomość albo jak gdyby zapatrzył się wcześniej i teraz wrócił do teraźniejszości. Przez chwilę błądzi spojrzeniem, aż w końcu, bardzo powoli, przenosi je na Harry’ego – najpierw na stopy, nogi, uda, brzuch, klatkę piersiową, aż w końcu na twarz. Zupełnie tak, jak zrobił to kiedyś Harry – bardzo, bardzo dawno temu, w kuchni, w swoim mieszkaniu. Później patrzy na oczy. I Harry nie wie, co w nich dostrzega. Nie, to nie jest „tamto” spojrzenie, którego tak bardzo pragnął, ale nie jest to również pustka wypełniona nienawiścią… czy cokolwiek takiego. To wciąż jest Draco. Draco, z którym łączyła go nić porozumienia.
            Podchodzi ostrożnie do łóżka i siada obok Draco. Ten obserwuje go uważnie, ale bez żadnych emocji, a kiedy Harry sadowi się w końcu i wszelki ruch ustaje, Draco z powrotem przenosi wzrok na zaśnieżony ogród.
            Harry uśmiecha się lekko do siebie. Myśl, że Eliksir Charona gotuje się w jego kuchni, że tym razem mu się uda i że już niedługo… uratuje Draco, jest zbyt radosna. Jednak jego spojrzenie na jego oblicze sprawia, że uśmiech Harry’ego rzednie. Czy aby na pewno to wystarczy, by Draco mu wybaczył? Jeden głupi eliksir cofnie do wszystko…? Wrócą do tego, co Harry zepsuł? Choć na chwilę?
            - Draco? – odzywa się cicho, a jego głos zdaje się rozproszyć całe stężałe w komnacie powietrze. Draco nie odpowiada. Możliwe, że coś zmienia się na jego twarzy, jakaś rysa, przebiegający przez nią cień… Ale może Harry tylko to sobie wymyślił. – Draco, czy… – waha się przez chwilę. – Czy ty mi kiedykolwiek wybaczysz?
            Po zadaniu pytania nastaje cisza, ponowne milczenie, które znowu zatęża powietrze i zdaje się być nie do zniesienia. Harry nie ma pojęcia, co może teraz nastąpić. Ale to brzmi jak cisza przed burzą. Spodziewa się wszystkiego. Ale tak bardzo, bardzo chce, żeby… żeby nie było tak źle… nie aż tak źle… nie tak źle, na ile by zasługiwał.
            - Nie wiem. – Jak mógł zapomnieć, jak brzmi głos Draco? Cichy, obojętny, bez żadnej zaciekłości czy wrogości. Po prostu bezbarwny. Harry mimo woli uśmiecha się delikatnie, jak gdyby odpowiedź Draco była obietnicą na lepsze jutro. Jakby wcale nie była niepewnością. Harry odwraca głowę i teraz siedzą niemal ramię w ramię, wpatrzeni w widok za oknem. Nieruchomi, pogrążeni we własnych myślach – tak niesamowicie zbliżonych do siebie… siebie nawzajem. Harry znowu to czuje. Tę budującą się harmonię, upragniony ład i spokój, którego tak mu brakowało. Wyczuwa to w powietrzu – dziwne uczucie niezręczności ustępuje. Wszystko będzie dobrze. Musi być. Sięga ręką w stronę Draco i nakrywa jego dłoń swoją własną. Czuje przeszywające zimno jego niematerialnego ciała, ale to mu nie przeszkadza. Przyzwyczaił się już… a może zdążył się już odzwyczaić? Nieważne – jest mu to tak znane i bliskie, że chłód dawno stał się mu wręcz obojętny. Draco pozostaje w bezruchu, ale nie odsuwa też ręki. Harry przesuwa kciukiem, jakby gładząc dłoń Draco, choć tak naprawdę porusza nim w powietrzu, wyobrażając sobie, że natrafia na gładką strukturę jego skóry. Ludzkiej skóry żywego człowieka.
            - Wrócę – mówi cicho i zabiera rękę.

***

            Potter odchodzi, zabierając ze sobą całe ciepło…
            Draco słyszy, jak idzie przez korytarz, a później mówi: „Dom Godryka”, jak płomienie wybuchają na chwilę… i już go nie ma. Dom znowu jest pusty. Zimny. Ciepło odeszło. Draco mógłby jednak przysiąc, że czuje je jeszcze na dłoni – ten puls, gorąc krwi, energię życia Harry’ego… Zaczyna drżeć. Próbuje to powstrzymać, ale nie może. Drżenie przechodzi w silne drgawki. Nie chce tego, chce je opanować, ale nie potrafi – siedzi, trzęsąc się całym ciałem. Przecież nikt go nie widzi… teraz już może. Pottera już nie ma… nie ma… Ale wróci… prawda? Znowu mu to obiecał, już raz dotrzymał obietnicy. Więc wróci…? To ciepło… nawet nie sądził, jak bardzo będzie mu tego brakować. To właśnie tak musiał się czuć Potter wtedy, kiedy zorientował się, że aurorzy próbują pokonać zaklęcia chroniące Malfoy Manor – kiedy poczuł, jak magia przepływa przez dom, jak dociera do jego ciała, wysyłając setki impulsów do każdego milimetra jego skóry; przepływa przez każdą żyłkę, nawet najmniejszą. Nie umie się już powstrzymać, to silniejsze od niego. Co ten cholerny Potter z nim zrobił…
            - Harry – warczy cicho, ale jego głos wcale nie brzmi, jakby Draco był zły. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz