sobota, 18 lutego 2012

Duch - Rozdział 36

Rozdział 36 – Eliksir Charona

            Kociołek ze wszystkimi składnikami i przyrządami w środku stoi nieruszony na blacie kuchennym. Harry jest świadomy, że każda godzina oddala go od Draco, że im prędzej zacząłby robić eliksir, tym szybciej by go skończył, a co za tym idzie – tym szybciej zdobyłby wybaczenie Draco. Problem jednak w tym, że Harry po prostu nie może. Od kilku godzin siedzi niczym spetryfikowany na kanapie w salonie, nie odrywając od kociołka wzroku, jak gdyby zaraz coś miało się z nim stać, jakby miał zmienić swój kształt albo może jakby eliksir miałby nagle sam zacząć się warzyć. Czuje, jak drżą mu ręce, jak strużka zimnej już herbaty wypływa z kubka na skutek tych drgań, i teraz spływa mu po spodzie dłoni aż do nadgarstka, mocząc rękaw bluzki. Co on sobie w ogóle wyobrażał? Przeczytanie jednej czy dwóch książek o przyrządzaniu wywarów nie zrobi z niego mistrza eliksirów – jest tego świadomy. Dlaczego więc w ogóle się tego podjął? Ale to nie jedyne myśli, które go nawiedzają. Są też o wiele gorsze – myśli o Śmiertelnym Nokturnie. O Xavierze. Czy naprawdę usłyszał od niego tamtą… groźbę? Czy też przepowiednię, jakkolwiek to nazwać? „Dokąd uciekasz, Harry Potterze? Przed niektórymi rzeczami nie da się uciec”? Nie mógł tego powiedzieć, nie. Nic o nim nie wie – nie o jego teraźniejszym życiu, nie o obecnym Harrym Potterze, który z dawnym bohaterem ma niewiele wspólnego. Więc co? Harry sobie to wymyślił? A później tamten moment w ślepym zaułku… czy w ogóle był prawdziwy? Harry nie może przypomnieć sobie żadnych detali, w pamięci ma tyko niewyraźny obraz, jakby to, co się tam zdarzyło, było jedynie snem albo może… czyimś wspomnieniem, opowiedzianym mimochodem, które Harry zapamiętał, ale nie dokładnie. Może to też sobie wymyślił? Nie, nie pójdzie tam znowu, żeby sprawdzić, czy tamto miejsce rzeczywiście istnieje i czy znowu spotka go coś podobnego. Nie zapyta Xaviera, czy naprawdę mu to powiedział… nie. Po prostu uzna, że wszystko to było… sennym wyobrażeniem. Niczym więcej.

            Słońce ostrożnie przedziera się przez szarą zasłonę chmur i rzuca na topniejący na ziemi śnieg delikatne światło. Harry w końcu wstaje z kanapy i idzie do kuchni, a później odkłada do zlewu kubek i przez kolejne kilka minut wpatruje się w kociołek, jakby nie bardzo wiedział, do czego on służy. Podczas lekcji eliksirów w Hogwarcie musiał zresztą niejednokrotnie sprawiać podobne wrażenie. Sięga po książkę z zaznaczonym zakładką Eliksirem Charona i rozkłada ją ostrożnie przed sobą. Na blacie zostaje położona chochla, umyta wcześniej fiolka po eliksirze wielosokowym oraz bezoar, połowa sproszkowanego rogu jednorożca w maleńkim pudełeczku, trzy liście dojrzałej mięty ze związanymi sznurkiem ogonkami, szczypta popiołu obróconego w proch Feniksa, liść asfodela w przezroczystej folii i owinięty zieloną tkaniną piołun.

Nabrać w dłonie wodę i wlać ją do kotła.
Powtórzyć tę czynność razy dziewięć, jako symbol Wszechświata,
połączenie trzech części – piekła, ziemi i nieba.

            Harry podwija rękawy i choć wydaje mu się, że dziewięć to o wiele za mało, odkręca kran, składa dłonie i nabiera w nie wody, a później szybko, starając się uronić jak najmniej, wlewa ją do kociołka. Po dziewięciu razach na jego dnie znajduje się zaledwie kilka centymetrów cieczy. Zaczyna się denerwować, a w głowie pojawia mu się myśl: „a jeśli się nie uda?”. Zerka na kran i lejącą się z niego wodę, chcąc dolać jeszcze trochę… tylko trochę – żeby w ogóle w czymkolwiek dało się ten eliksir robić! – ale ostatecznie powstrzymuje się. Musi się udać. To stara receptura. Ci, którzy ją tworzyli, na pewno wiedzieli, co robią! A jeśli… jeśli po prostu ma za małe dłonie? Nie, na pewno nie. Spróbuje dalej i… i zobaczy, czy się uda.

Zapalić ogień pod kotłem i czekać,
aż na powierzchni wody powstanie wrzenie.

            Całkiem proste – włącza gaz i niebieskie płomienie wybuchają pod kociołkiem, przez chwilę liżąc jego okrągłe boki, a zaraz potem uspokajając się i buzując miarowo.

W tym czasie rozetrzeć liście mięty i dosypać je do kotła,
a następnie zamieszać jeden raz na znak początku w kierunku wschodnim.

            Szuflada otwiera się ze zgrzytem, później następna i następna. Gdzie jest ten cholerny tłuczek? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? W końcu go znajduje; rozwiązuje liście i kładzie je na desce do krojenia. Nie są wyschnięte, wręcz przeciwnie – jak ma je rozetrzeć?! Harry czuje, jak na czoło występuje mu pot. Spokojnie, to nie może być niemożliwe. Zdecydowanymi ruchami zaczyna ugniatać liście – zostawiają na drewnianym tłuczku zielone odciski. Kręci nim na wszystkie strony, wkładając w to tyle siły, że aż bieleją mu dłonie. Na powierzchni wody w kociołku zaczynają pojawiać się bąbelki. Harry decyduje, że mięta jest już wystarczająco roztarta, i nachyla deskę nad kociołkiem, po czym ręką zgarnia je do środka. Bierze chochlę i waha się. Wygląda przez okno. Słońce znajduje się po prawej stronie, jest godzina siedemnasta. Wraca do kociołka i miesza w lewo. Kawałki listków unoszą się w wodzie, wirując na skutek ruchu.

Odkrój piętkę bezoaru i dodaj do wywaru,
kiedy zacznie już wrzeć.

            Harry stoi nad deską do krojenia, w prawej ręce trzymając nóż, a drugą przytrzymując kłębiastą, klejącą się kulkę bezoaru. Odmierza kilka razy, nie wiedząc, jak wiele powinien ukroić. W końcu jednym ruchem odcina niewielką piętkę i wrzuca do kociołka. Woda skwierczy i bulgocze, kiedy wpada do niej kolejny ze składników.

Mieszać błogosławione dwanaście razy w stronę wschodnią,
aż bezoar rozpuści się doszczętnie.

            Harry nie jest do końca przekonany, czy to mieszanie naprawdę jest błogosławione, ale robi to, licząc na głos każdy kolejny raz, żeby się nie pomylić. Kiedy kończy, chochlą szuka na dnie kociołka bezoaru, dodatkowo sondując płyn wzrokiem, ale nigdzie go nie dostrzega. Udało się. Na jego wargach pojawia się uśmiech. Ociera dłonią pot z czoła.

Rozgnieść w dłoni piołun i dosypać go do wywaru.
Następnie szczyptę popiołu obróconego w proch Feniksa
ostrożnie sypnąć z nikłej wysokości.

            Harry wyciąga z tkaniny piołun i zgniata go w dłoni nad powierzchnią kociołka. Wywar znowu skwierczy i Harry ostrożnie nachyla się nad nim z popiołem Feniksa między opuszkami palców, i posypuje nim pianę tworzącą się na powierzchni. Przez chwilę nic się nie dzieje, ale kilkanaście sekund później biała piana zapada się gwałtownie i eliksir zmienia nagle barwę z przezroczystozielonej na wściekle pomarańczową. Bulgotanie narasta, a ciecz ochlapuje wściekle wewnętrzne ścianki kociołka, choć ani ogień nie został pod nim zwiększony, ani eliksir nie był zamieszany. Harry nie ma pojęcia, czy to prawidłowa reakcja; zagląda szybko do książki i przebiega wzrokiem po stronie. Oczy mu łzawią od gryzącego wywaru. Ale jest! Jest informacja!

Barwa eliksiru powinna zamienić się w pomarańczową
– kolor, który pobudza do życia, motywuje do działania
i rodzi pozytywne uczucia.

            Tak, naprawdę pozytywne… Harry przeciera oczy wierzchem dłoni. Połowa drogi za nim. Idzie mu całkiem nieźle, mógłby powiedzieć wręcz, że jest z siebie dumny, ale woli nie chwalić dnia przez zachodem słońca… czy jakoś tam.

Liść asfodelusa, pokarm dla dusz umarłych,
należy zamoczyć w wywarze i zostawić go na całą noc na ogniu.
Można go wyjąć dopiero o wschodzie słońca,
kiedy już wypuści wszystkie soki, a wywar przyjmie czarną barwę,
barwę śmierci.

            W zasadzie to nie było takie trudne. Harry wrzuca do kociołka liść asfodelusa, odkręca wodę w kranie i wkłada do zlewu brudną chochlę i deskę do krojenia; zgarnia okruszki rozgniecionych składników i wrzuca je do śmietnika. Później ściera mokrą gąbką blat i, rzuciwszy ostatnie spojrzenie znawcy na eliksir, wychodzi z kuchni.
           
***

            Nie może spać. Zostawił w salonie zapalone światło; z kuchni dochodzi ciche bulgotanie eliksiru w kociołku – przyjemnie uspokajające. Harry uśmiecha się do siebie w ciemności nocy, czując, jak nadzieja wręcz rozpiera go od środka. To już nie potrwa długo. Jeszcze tylko trochę… Tak bardzo chciałby się tym podzielić z Draco. Powiedzieć mu o tym wszystkim – pójść tam, do Malfoy Manor, podejść do Draco, chwycić go za dłonie i powiedzieć: „Jesteś uratowany, Draco, już wszystko jest w porządku”. Cokolwiek. Albo, albo po prostu podejść do niego, stanąć naprzeciwko i uśmiechnąć się, pozwolić, żeby Draco wyczytał coś z jego twarzy, zapytał, zainteresował się… I Harry wszystko by mu opowiedział, wytłumaczył – zapewnił, że go uratuje. A Draco? Draco by mu wybaczył.
Kiedy na budziku stojącym na szafce nocnej pojawia się cztery i dwa zera, myśli Harry’ego przepełnione są Draco – jego spojrzeniem, uśmiechem i głosem. I ciałem, całym nim. Nie potrafi myśleć o niczym innym – wyobraźnia została pobudzona przez nadzieję, eliksir, i teraz Harry nie może już od tego uciec. Nawet nie chce. To nie może się inaczej skończyć… wszystko się udaje, jest na dobrej drodze – i będzie tak, jak Harry to sobie zaplanował. Jest tego pewien.
             Ale, zupełnie nagle, przychodzi do niego sen – ciężki i głęboki, pełen ciemnych korytarzy Malfoy Manor i głosu Draco obijającego się o czerwone ściany, głosu odległego, jakby echa, dochodzącego do Harry’ego z każdej strony. Harry idzie szybko jednym z korytarzy – był już tu wcześniej; zaraz znajdzie się w gabinecie Lucjusza… choć nie powinien. I chce zawrócić, bo przecież wejście tam będzie oznaczało ponowną zdradę Malfoya; ale nogi go nie słuchają, niosąc go coraz szybciej i szybciej, coraz bliżej, aż do wysokich drzwi. Ręka sama wyciąga się w tamtą stronę i dotyka klamki, a Harry zaciska oczy, nie chcąc tego widzieć, próbując krzyknąć, zawołać Draco i pokazać mu, że to nie jego wina, że on wcale nie chciał… ale głos nie wydobywa się z jego ust – wargi pozostają nieruchome, a język zdaje się przyklejony do podniebienia. Oczy Harry’ego otwierają się samoistnie, a za drzwiami nie ma komnaty Lucjusza, ale Śmiertelny Nokturn. Jest całkowicie opustoszała, szyldy sklepów kolebią się żałośnie, ze zgrzytem nad zabitymi deskami drzwiami. Ani żywej duszy. Harry stawia ostrożne kroki, a każdy kolejny wywołuje niebywały, dudniący odgłos – jakby szedł na obcasach, a droga wyłożona była nie kamieniami, ale drewnem czy szkłem. Rozpoznaje kawiarnię „Ostatni marsz”, ale przez wybite okna dostrzega, że w środku nikogo nie ma. Poprzewracane stoliki i krzesła, pozrywane brudne obrusy, na podłodze potłuczone szklanki. Nic więcej. Harry idzie dalej, coraz bardziej zaniepokojony, oglądając się co jakiś czas za siebie, czując, że ktoś go obserwuje, wyraźnie czując na sobie czyjeś spojrzenie… ale wciąż nie widząc nic poza pustką. Echo własnych kroków rozbrzmiewa mu w uszach. Gdzieś w oddali słyszy gwar, jakieś rozmowy, podniesione głosy, może śmiechy? Nie wie, skąd to dobiega, kto rozmawia, ale tak bardzo chce się tam dostać. Jakby coś podpowiadało mu, że właśnie tam powinien się teraz znajdować! Coś wręcz ciągnie go do tego nieznanego mu miejsca… przyciąga go. Harry przyspiesza kroku, mija kolejne zabite deskami wystawy sklepowe, aż nagle zatrzymuje się. Sklep Xaviera. Drzwi są otwarte na oścież, poruszają się ze zgrzytem, jakby dosłownie dopiero przed chwilą ktoś otworzył je z rozmachem. Coś, jakaś wewnętrzna siła, nie pozwala Harry’emu przejść obok tego obojętnie. Wchodzi więc do środka, a skrzypienie podłogi sprawia, że serce podskakuje mu do gardła. Na półkach nie ma ani jednego słoika ze składnikami do eliksirów, nic. Wszystkie leżą potłuczone, a ich pierwotna zawartość wymieszana ze szkłem pokrywa podłogę grubą, wielobarwną warstwą mokrych i sproszkowanych substancji oraz rozmaitych części zwierzęcych ciał. Harry ostrożnie stawia kroki, próbując na nic nie nadepnąć, i podąża w stronę zaplecza, z którego bije dziwne światło, jakby ktoś zapalił tam jarzeniówkę. Zagląda do środka, ale nic nie widzi, oprócz wysokich regałów pełnych porozbijanych fiolek. Idzie dalej, zaglądając za każdy z nich. Źródło światła znajduje się wyraźnie na samym końcu pomieszczenia. Kiedy Harry w końcu do niego dochodzi, jest niemal oślepiony i musi osłaniać się dłonią. Oczy zaczynają mu łzawić, więc zamyka je co chwilę, mruga nimi energicznie, próbując przyzwyczaić je do blasku. I znowu ten głos – rozlega się zupełnie nagle, znikąd, niezrozumiały. Nasłuchuje, starając się rozróżnić słowa, głoski… I w końcu rozumie…
Harry. Harry. Harry…
Tylko to mówi ten głos. Głos Draco. Chce mu odpowiedzieć, ale język ma wciąż przyklejony do podniebienia. Rozgląda się, ale nic nie dostrzega. Po prostu ktoś włączył lampę. I tyle. Ale po chwili… po chwili widzi. Nie zauważył wcześniej – niełatwo jest dostrzec ducha w ostrym świetle. Draco lewituje, siedząc z nogą założoną luźno na nogę, i przeczesuje ręką włosy – wygląda przy tym na zmęczonego i zażenowanego.
            - Po co tu przyszedłeś? – pyta w końcu, powoli kierując wzrok na Harry’ego. Jego oczy są ciemne i głębokie. Zupełnie nie jak u ducha.
            Harry nie może odpowiedzieć. Gestykuluje, pokazuje mu, że nie może mówić, ale Draco zdaje się go nie rozumieć.
            - Odpowiedz – rozkazuje mu ostrym głosem.
            Harry kręci głową, trzymając się za gardło, wydając z siebie jakieś niezrozumiałe pomruki. Malfoy robi minę pełną obrzydzenia i przekręca głowę; kąciki jego ust wyginają się brzydko.
            - Jesteś wstrętny, Potter – wyrzuca z siebie. – Po co tu przyszedłeś, co? Odpowiadaj. Wiesz, że to nie jest miejsce dla ciebie. Nie powinieneś… mów, po co tu przyszedłeś?! Po co?! Myślałeś sobie, że co? – Draco zsuwa się z niewidzialnego przedmiotu i staje na nogach, choć wciąż unosi się kilka centymetrów nad ziemią. Zakłada ręce na piersi i zaciska pięści. – Odpowiadaj! Myślałeś, że staniesz się… jednym z nas? Z nich? Takim jak ja? – Jego głos rozmywa się, pytanie nakłada się na pytanie, jakby to nie on je wypowiadał… – O nie, Potter, to niemożliwe. Już nigdy nie będziesz jednym z nas. Nie będziesz. Więc mów, po co przyszedłeś?!
            Harry cofa się. Draco wygląda strasznie. Jego oczy są tak ciemne i hipnotyzujące… wciągają Harry’ego, a on czuje, jak grunt usuwa mu się spod nóg. Nie, musi się oderwać od tego spojrzenia. Nie może już więcej na niego patrzeć. Malfoy… Malfoy mu nie pomoże… Ale chce dalej na niego patrzeć, na tę piękną twarz, idealne rysy, na te usta… tak bardzo tego chce. Ale te oczy – te oczy go wciągają i Harry czuje, jak coś z niego ulatuje. Jak coś zaczyna ssać go w środku, ściskać… Nie może na niego patrzeć. I wtedy Draco nagle zaczyna się śmiać. Harry odrywa się od niego na moment i dostrzega, że Malfoy trzyma coś w dłoni. W pierwszej chwili Harry nie potrafi tego rozpoznać, dziwne kształty, jakiś kłębek… A później rozpoznaje. „Włochate serce czarodzieja”, brzmi w jego głowie niski głos, a Harry odskakuje gwałtownie. Coś boli go w boku albo w klatce piersiowej, coś nie pozwala mu złapać kolejnego oddechu… nie może… Sięga ręką w tamto miejsce i nagle jego wnętrze rozdziera krzyk. Chce go uwolnić – chce krzyknąć na głos, ale język wciąż się nie rusza. Pustka – dziura, dziura w jego klatce piersiowej… A więc to, co trzyma Malfoy… to serce Harry’ego.
            - Nie! – Język odrywa się gwałtownie od podniebienia, Harry czuje krew napływającą mu nagle do ust i otwiera je. Krew wylewa się z niego, spływając strumieniami na podłogę.
Słyszy śmiech, ale gdy patrzy na Draco, okazuje się, że to nie on. Gwar – tamten dziwny gwar, którego źródła nie mógł wcześniej rozpoznać – narasta, zaczyna sprawiać mu ból. A Draco tylko patrzy, z sercem Harry’ego w dłoni, z krwią spływającą mu wzdłuż niematerialnego łokcia, a później skapującą na podłogę – kap, kap, kap, kap – a jego twarz jest pusta i bez wyrazu. Oczy już nie hipnotyzują. Odwraca spojrzenie od Harry’ego i przymyka oczy, jakby nasłuchiwał. Harry przełyka ślinę i czuje obrzydliwy, metaliczny smak. Dookoła unosi się zapach jego własnej krwi. Harry nachyla się i wymiotuje, ale znowu – tylko krew, tylko to z siebie wyrzuca. Jego żołądek jest pusty. Czuje tam ssanie. Znowu patrzy na Draco, ale jego już nie ma. Harry podnosi się gwałtownie i, ślizgając się na posadzce, biegnie do wyjścia. Słyszy obrzydliwy chrzęst miażdżonych jego podeszwami oczu owadów, móżdżków ptasich i łapek, ale teraz już się tym nie przejmuje. Po prostu wypada na ulicę Śmiertelnego Nokturnu, niesiony dochodzącym z oddali gwarem. Biegnie przed siebie, echo jego kroków narasta, odbija się od pustych sklepów, ale biegnie dalej. Mija tamten ślepy zaułek i słyszy jakiś świst. Jakby dementorzy… tak, już wie, że to nie dementorzy, ale oni – tamci. Już wyczuli jego obecność, chcą go do siebie ściągnąć. Ale Harry tylko przyspiesza, nogi niosą go przed siebie. I wtedy to dostrzega. Kolorowa, tętniąca życiem Pokątna; z tłumem ludzi, rozmawiających, śmiejących się… Biegnie w jej stronę, ale nagle jakaś niewidzialna siła zatrzymuje go – jakby wpadł na jakiś mur. Odbija się z mocą. Nos, prawdopodobnie złamany, pulsuje bólem. Zaczyna uderzać w mur, wołać, ale nikt go nie dostrzega. Sięga po różdżkę… ale nie ma jej. Rozgląda się na boki, szuka jej – może gdzieś mu wypadła? Ale jej nie ma. Nigdzie. Przypomina sobie – jest niemagiczny. Patrzy żałośnie na Pokątną. Ktoś rozpoznaje go, Harry natomiast nie rozpoznaje jego… Ktoś tam, po drugiej stronie… ktoś mu znany… to Malfoy! Ale jak to możliwe?! Draco woła jego nazwisko, ludzie odwracają się w jego stronę i dostrzegają Harry’ego. Wszyscy dobiegają do muru, napierają na niego, wskazując Harry’ego palcami, krzycząc coś, nawołując, uśmiechając się. Ktoś robi zdjęcia. Nakazują mu przyjść do siebie, przyjść na Pokątną – wrócić do nich! I Harry stara się, pcha mur, uderza w niego i kopie, ale nie potrafi.
- Użyj różdżki! – krzyczą.
- Nie mam jej! Nie mam magii!
- Użyj różdżki!
- Nie mam magii, zapomnieliście?!
- Użyj różdżki!
- Zabiłem Voldemorta! Straciłem moc! Zapomnieliście o tym?!
- Użyj różdżki! – Nie słyszą go? Nie rozumieją? Może po prostu nie chcą? Tłum krzyczy i napiera na niewidzialny mur, uderzając w niego dłońmi. Harry próbuje znaleźć wśród ludzi Draco, Hermionę albo Rona. Albo kogokolwiek znajomego, kto mógłby wytłumaczyć tym ludziom, że Harry nie może używać magii. Nikogo nie ma. Nikogo. Gdzie podział się ten Draco? Bierze rozbieg i wpada w mur, ale ten odrzuca go tylko od siebie. Próbuje ponownie, ale wciąż bez skutku. Nagle tłum zaczyna się przerzedzać.
- Nie! Czekajcie! Jeszcze chwila!
- Użyj różdżki! – dudni mu w uszach.
- Nie, nie! Poczekajcie, jeszcze tylko chwilę!
- Użyj różdżki!
- Nie mogę! Nie rozumiecie! Poczekajcie! – Uderza w mur. – Poczekajcie! – Po drugiej stronie nie ma już prawie nikogo. – Poczekajcie, nie zostawiajcie mnie! Zaraz coś wymyślę! – Znowu uderza w mur. Boli go ramię. – Nie! – Dostrzega Draco. Stoi daleko, po drugiej stronie ulicy. Ma ręce w kieszeniach i patrzy na Harry’ego oczami bez wyrazu. – Draco! – wrzeszczy, dopadając do muru. – Draco! Powiedz im! Draco, proszę! Powiedz im! Pomóż mi! – uderza w mur, ręce drżą mu z bólu. – Draco! To ja! Błagam, powiedz im! – Draco rusza się nieznacznie i Harry ma nadzieję… kiełkuje w nim nadzieja, że Draco chce mu pomóc, że zaraz wyciągnie różdżkę i… i Harry będzie uratowany. Ale to nie różdżkę wyciąga Draco. To serce Harry’ego. Tym razem Draco nie jest już duchem. – Draco? – wyrywa się z ust Harry’ego niewyraźny pisk. Sięga do swojej klatki piersiowej. Zapomniał… nie ma serca. Tylko pustka. Krwawa dziura. Podnosi wzrok i napotyka martwe spojrzenie Malfoya. Ten odwraca się nagle i odchodzi, upuszczając serce na ziemię. – Draco, nie! Zostań! Proszę, nie odchodź! Draco! – Serce toczy się powoli, zostawiając za sobą krwisty ślad. Toczy się w dół, na wskroś uliczki, między nogami pojedynczych, obojętnych przechodniów. W końcu dotacza się do muru. Bije powoli, nieregularnie. Harry wpatruje się w nie bez ruchu. Bicie serca nagle przyspiesza, a Harry zaczyna tracić oddech. Nie może tak szybko oddychać! – Zwolnij! Nie! – charczy, ale to nie pomaga. Osuwa się na kolana. Serce bije jak oszalałe. Szybciej, szybciej, szybciej…
I nagle przestaje.
Harry przestaje oddychać.
Sekunda za sekundą… Harry nie oddycha… to już…? Jeszcze chwila… Musi oddychać! Nie może… chce!... błagam…
Podnosi się do pozycji siedzącej, pot leje mu się z czoła, a serce tłucze się w piersi. Pokój jest jasny, rozświetlony przez poranne słońce. Harry rozgląda się nieprzytomnie dookoła. Sięga trzęsącą się ręką do piersi – jest… serce jest na swoim miejscu… To tylko sen… tylko zły sen… Opada uspokojony na poduszkę, oddychając powoli.
Budzik stojący na szafce nocnej wskazuje dziesiątą piętnaście. I dopiero wtedy Harry zdaje sobie sprawę, że już dawno po wschodzie słońca…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz