wtorek, 7 lutego 2012

Duch - Rozdział 35

Rozdział 35 – Wyobcowany

            Siedzi w kuchni ze wzrokiem zawieszonym nieprzytomnie nad książką do eliksirów. Na dworze jest wyjątkowo ponuro, śnieżne chmury spowiły niebo, nie przepuszczając przez swoją ciężką warstwę ani jednego promienia słońca. Nie pada, a zasypany śniegiem świat trwa w bezwietrznej ciszy. Para przestała unosić się znad czajnika, w którym kilkanaście minut temu zagotowała się woda na herbatę, a która jednak została nietknięta, nawet niezauważona przez pogrążonego w myślach Harry’ego. Ostatnie dni pozostają dla niego w pewnym stopniu nieklarowne, jakby ktoś wydarł z jego pamięci kilkadziesiąt godzin, pozostawiając otępiającą pustkę. Pamięta, że dużo czasu spędził w salonie, kuląc się na kanapie – że dzień mijał za dniem, przeplatany długimi, bezsennymi nocami, kiedy to znowu wydawało mu się, że słyszy ich szepty, że oni witają go w domu. W zasadzie nie ma pojęcia, jak udało mu się to przetrwać. Może tracił przytomność? A może po prostu zasypiał z wycieńczenia, nawet o tym nie pamiętając? Nie wie i nie chce pamiętać, bo ciemność znowu kojarzy mu się tylko ze złem, choć przecież udało mu się już dawno ją odpędzić… z pomocą Malfoya… a teraz Malfoya tu nie ma, więc oni wszyscy uznali, że mogą rościć sobie prawo do Harry’ego. Że znowu należy tylko do nich.

            Decyzja o udaniu się na Pokątną była ciężka, ale jednocześnie niebywale prosta – musi to zrobić, nic innego mu już nie pozostało. Skoro znalazł sposób na uratowanie Draco, a może przy okazji na to, że mu wybaczy, dlaczego miałby go nie wykorzystać? Nie ma innego rozwiązania, żadnego innego sensownego wyjścia z tej sytuacji – nie może stracić nadażającej się okazji. A jednak świadomość o ponownym wkroczeniu w magiczny świat po tak długiej nieobecności, po unormowaniu sobie życia i nauczeniu się funkcjonowania bez niego, znowu ma… to poczuć? Znowu ma się tam znaleźć i zatęsknić? Boi się tego – że nie da rady, że to będzie zbyt bolesne. Że nie będzie przy nim nikogo, kto pomoże mu to przetrzymać. Ale musi to zrobić dla Malfoya. I jedynie to trzyma go przy tej decyzji.
            Kiedy tylko ją podjął, kiedy przemyślał już wszystko i przespał się z myślą, że już niedługo będzie musiał udać się na Pokątną i stawić czoła wszystkim zapędzonym w cień swoim własnym demonom, wydaje się, że opuściły go wszelkie inne obawy . To dlatego poszedł do Malfoy Manor i zdołał zrobić to wszystko z takim spokojem i opanowaniem – umiał trzeźwo myśleć i nie dać się ponieść emocjom, a tylko zrobić wszystko to, czego nie był w stanie wykonać Draco. I Harry jest z siebie dumny – może odkreślić punkt na przeraźliwie długiej liście, na której szczycie jest wybaczenie Draco.  
            Wszystkie uczucia, które zdołał zdusić w sobie będąc w Malfoy Manor, dogoniły go dopiero, gdy wrócił już do swojego domu. Stał długo przed lustrem w łazience, wpatrując się w swoją bladą twarz. Trząsł się na całym ciele, nie potrafiąc myśleć dosłownie o niczym. Kompletna pustka – to było wszystko, co wypełniało jego głowę. A później, zupełnie nagle i niespodziewanie, z jego gardła wydobył się przeciągły szloch i Harry po prostu płakał, nie mogąc tego powstrzymać. Płakał na wspomnienie Narcyzy – ciepłych chwil, które z nią dzielił, a także jej martwego ciała, które niósł na cmentarz, brnąc przez śnieg. Płakał na wspomnienie Draco – momentu, w którym obwieścił mu, że go zdradził oraz jego zgarbionej sylwetki, zawisłej nad zmarłą matką. Płakał nad swoją żałością i nad okrutnym zbiegiem wydarzeń – nad tym, jak tragicznie zbiegło się w czasie to, co zrobił, ze śmiercią Narcyzy – i jak bardzo to wszystko razem spotęgowało złość Draco. Płakał ze złości na siebie i z żalu za Narcyzą. Z żalu nad samotnym Draco, siedzącym w bezruchu w Malfoy Manor.
            Teraz Harry jest przekonany o słuszności swojej decyzji, a także o tym, że musi jakoś odbudować więź łączącą go z Draco. I zrobi to, choćby nie wiadomo jak miało się to dla niego skończyć.
            Zamyka „Eliksiry – krok po kroku” i wychodzi z kuchni, przechodzi przez salon i wchodzi do sypialni. Tam wyciąga z szafy swoją starą czarodziejską szatę, która spoczywała w najdalszych odmętach garderoby, i narzuca ją na siebie, naciągając kaptur mocno na twarz. W dłoni ściska kartkę z listą składników, jakie musi kupić. Nie ma galeonów, więc zabiera mugolskie pieniądze, mając nadzieję, że zdoła nimi zapłacić. Później staje przed kominkiem i bierze garść Proszku Fiuu, a po chwili zimne płomienie ogarniają jego ciało, kiedy on mówi wyraźnie „Ulica Śmiertelnego Nokturnu”.

***

             Udanie się prosto na Pokątną mogłoby być niebezpieczne dla jego stanu psychicznego. Wie jednak, że Śmiertelny Nokturn może zagrozić natomiast jego zdrowiu fizycznemu. Nie ma pojęcia, utrata którego byłaby gorsza, ale jest święcie przekonany, że ostatnią rzeczą, jaką chce zobaczyć, jest tętniąca życiem główna ulica czarodziejskiego świata. Nie daj Merlinie – jakieś znajome twarze. Wychodzi z kominka w osnutej mrokiem i dymem kawiarni „Ostatni Marsz” i przeciska się przez tłum do wyjścia. Nikt go nie rozpoznaje. Naciąga mocniej kaptur, obserwując spod niego, czy dookoła nie ma kogoś, kogo by znał. Nikogo. Otwiera drzwi i staje na spowitej mrokiem powoli zapadającego wieczoru ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Nie ma pojęcia, gdzie dokładnie się znajduje ani dokąd powinien się udać i stoi tylko na środku ulicy, a przechodzący go czarodzieje w czarnych, łopocących szatach mijają go, czasami potrącając, jakby wcale nie istniał. Może to i lepiej. Rusza przed siebie, postanawiając po prostu iść tak długo, aż nie znajdzie jakiegoś sklepu z eliksirami albo… aż nie dojdzie do Pokątnej. Mija kolejne wystawy sklepowe – większość zabita jest deskami, niektóre mają wybite szyby, a pozostałe odstraszają wręcz mrocznym wyglądem. Harry nie może odpędzić się od wrażenia, że pachnie tu śmiercią. Tak, czuje to w powietrzu, czuje, jak ten odór wdziera mu się w nozdrza i jak przesiąka nim całe jego ciało. A może tylko to sobie wymyśla? Przecież to właśnie z tym zawsze kojarzyła mu się ta ulica, choć tak naprawdę nigdy dokładnie jej nie poznał. Wygląda jak każda inna – nie ma w niej nic specjalnego, oprócz pojedynczych zabitych deskami wystaw sklepowych. Ludzie także nie różnią się od zwyczajnych czarodziejów. A jednak Harry cały czas ma wrażenie, że zza kolejnego rogu lada chwila wyskoczy na niego śmerciożerca. Albo nie, nie śmierciożerca… jakby mijający go przechodnie trzymali w kieszeniach dłonie zaciśnięte na różdżkach. Jakby słowa „Avada Kedavra” wisiały już w powietrzu i tylko czekały na mocniejszy podmuch wiatru, aby ruszyć z całą mocą na Harry’ego. Przygląda im się spod kaptura. Każdemu po kolei – na ile tylko to możliwe. Podejrzane twarze, ciemne szaty, wszyscy równie zakapturzeni, z dziwnymi pakunkami… dłonie ukryte w kieszeniach. Patrzą na niego, rzucają mu ukradkowe spojrzenia. Nie, przecież nie powinien wzbudzać podejrzeń – jest taki jak oni wszyscy, tajemniczy, z twarzą ukrytą pod kapturem. Tutaj każdy ma prawo tak wyglądać albo zachowywać się, jakby właśnie niósł pod płaszczem czyjeś szczątki. Nie ma czego się obawiać, na pewno wszystko to sobie wyobraża… Szyld „Borgin i Burkes” wisi odnowiony nad wejściem do sklepu. W oknie wystawowym, na czerwonym płótnie ułożone są jakieś czaszki, stare księgi i dziwne przedmioty, których zastosowania Harry nawet nie chce się domyślać. Drzwi są otwarte, a w środku znajduje się kilkoro klientów. To straszne, że nawet po upadku Voldemorta takie interesy wciąż się kręcą, że Śmiertelny Nokturn nie został raz na zawsze zniszczony – przecież to tu zdaje się rodzić prawdziwe zło, czarna magia wylewa się z tego miejsca, rozprzestrzeniając się po czystej ulicy Pokątnej i dalej, aż na cały czarodziejski świat. Harry w końcu dochodzi do sklepu, nad wejściem do którego rozciąga się napis „Kocioł Xaviera”. Za szybą ustawione są kociołki, z których buchają różnokolorowe wywary, a zaczarowana chochla miesza w nich nieprzerwanie. Harry bierze głęboki oddech i przestępuje próg.
            Kobieta w wielkiej ciemnozielonej tiarze ze spuszczoną na twarz koronkową woalką stoi przy ladzie i puka z niecierpliwością w blat obleczonymi w cienką rękawiczkę palcami. Kiedy Harry zaczyna niepewnie przechadzać się wzdłuż półek pełnych słoików z nogami żab, z oczami sów i innymi dziwnymi specyfikami, czarownica ogląda się na niego na chwilę, a pukanie ustaje. Harry niema zamiera, znów czując to dziwne uczucie, jak gdyby był całkowicie rozpoznawalny dla wszystkich napotkanych ludzi. Pukanie jednak ponawia się. Dawny instynkt nie pozwala Harry’emu wziąć tego za pewnika – jednocześnie świadomość, że jest całkowicie bezbronny, nagle w niego uderza . Nie ma różdżki ani żadnego innego przedmiotu, którym mógłby się obronić w razie jakiegokolwiek ataku. Przeszywa go lodowaty dreszcz, a bicie serca przyspiesza. Odwraca się w stronę kobiety i spogląda na nią ostrożnie, ona jednak stoi oparta o ladę, zupełnie go w tej chwiliignorując.
            Pojawia się właściciel sklepu, czarodziej o kasztanowych, długich włosach, przeplatanych siwymi pasmami, związanych w schludną kitkę opuszczoną na plecy. Stawia na ladzie kilka strojnych buteleczek z eliksirami, a jego gładkie dłonie tworzą niebywały wręcz kontrast ze starzejącą się, poznaczoną zmarszczkami twarzą.
            - Coś jeszcze, pani Blackward? – pyta głębokim, ochrypłym głosem, uśmiechając się do niej chytrze. Możliwe, że wcale nie ma złych zamiarów, choć o to należałoby podejrzewać wszystkich bywalców Nokturnu, ale że jest to po prostu jego zwyczajowy uśmieszek. Zauważa Harry’ego i spogląda na niego krótko, kiwając do niego głową.
            - Nie, Xavier, bardzo dziękuję. To będzie wszystko – odpowiada z przeciągłym westchnięciem. – Nawet upadek Czarnego Pana nie zdołał ci odebrać twojego niebywałego talentu.
            - Pani Blackward, musimy sobie radzić nawet w najgorszych chwilach i nigdy nie zatracać swoich darów, by móc wykorzystać je w odpowiednim momencie, kiedy tylko znowu ktoś nas wezwie – mówi na to mężczyzna melodyjnym głosem, jakby opowiadał o jakimś pięknym śnie. – Prawda? – zwraca się nagle do Harry’ego, a ten jest w stanie tylko chrząknąć i pokiwać głową. – Cóż, sto trzydzieści galeonów.
            Kobieta podaje mu pieniądze, po czym chowa eliksiry do swojej małej torebeczki i żegna się z Xavierem. Wychodzi, a mężczyzna patrzy jeszcze przez chwilę na jej oddalającą się sylwetkę. Zaraz jednak wraca do rzeczywistości i jego niebieskie oczy wpatrują się bystro w Harry’ego.
            - Czym panu służyć? – pyta rzeczowym tonem.
            - Czy mogę to u pana dostać? – Harry podaje mu listę i śledzi wyraz jego twarzy, który zmienia się w miarę czytania kartki.
            - Eliksir Charona, co? – rzuca, świdrując Harry’ego wzrokiem.
            - Pan… wie, co to? – dziwi się Harry.
            - Oczywiście – wzrusza ramionami Xavier, jakby oburzony tym pytaniem. – Prawda, to mało znany eliksir i jestem pewien, że co najmniej połowa z tych pseudo-znawców mikstur z Pokątnej nie ma pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. Ale ja? Znam go doskonale. A pan…? Skąd się pan o nim dowiedział?
            - Z książki Johanssona „U wrót miast świata”, tam znalazłem pierwszą informację.
- Nie śmiem nawet zapytać, kogo zamierza pan przeprowadzić na drugą stronę. – Harry patrzy na niego spode łba, a mężczyzna uśmiecha się w ten swój chytry sposób. – Jest tego warta? – pyta, mrugając do niego.
Czy jest tego warta? Czy jest tego warta…
- Ma pan te składniki? – wydusza z siebie, a wcześniejsze pytanie wciąż roznosi mu się echem w uszach. Na Merlina, oczywiście, że tak! Harry nie ma nic do stracenia, musi spróbować wszystkiego i zrobi to, żeby pomóc Malfoyowi, żeby zdobyć jego wybaczenie i ponowne zaufanie.
            Xavier jeszcze chwilę lustruje go wzrokiem, jednak po chwili kiwa głową i bierze kartkę z dłoni Harry’ego, po czym zaczyna krążyć po sklepie, za pomocą różdżki przywołując z półek kolejne składniki – tak, jak robił to Menial z książkami w bibliotece Malfoyów. Później kładzie je na blacie i udaje się na zaplecze. Harry przygląda się z zaciekawieniem podejrzliwie wyglądającym liściom i przyprawom, a niepewność wzrasta w nim coraz bardziej. W życiu nie widział ich na oczy, a teraz ma jeszcze uwarzyć z nich jakiś trudny eliksir? Tymczasem Xavier wraca z rogiem jednorożca i z triumfalnym uśmieszkiem dokłada go do reszty zakupów.
            - To wszystko – oznajmia.
            - Potrzebowałbym jeszcze kociołek, jakąś fiolkę i… chochlę – mówi mu Harry, chowając kartkę z powrotem do kieszeni.
            - Chochlę? – dziwi się Xavier, wychodząc znowu na zaplecze. – Nie łatwiej użyć różdżki? – wydobywa się z innego pomieszczenia jego głęboki głos.
            Wraca ze średniego rodzaju kociołkiem, z wystającą z niego chochlą i opakowaniem fiolek. Harry natomiast ignoruje jego pytanie, zaciskając pięści schowane w kieszeniach.
            - To będzie… dziewięćdziesiąt trzy galeony.
            - Jest problem – mówi mu Harry, spoglądając na niego spod kaptura. Blizna jest ukryta pod gęstą grzywką, a i twarz nie jest do końca widoczna. – Nie mam przy sobie żadnych pieniędzy, ale posiadam skrytkę w Banku Gringotta, z której może pan je wypłacić. Czy to sprawiłoby panu problem?
            - Oczywiście, że nie, jeśli tylko pan to podpisze – oznajmia, wyciągając spod lady plik kartek. – Proszę to podpisać imieniem i nazwiskiem… – kreśli coś na karteczkach – tym piórem – podaje je Harry’emu.
            - Czy to coś specjalnego? – Harry przebiega wzrokiem po kartce, na której napisana jest deklaracja o wystawieniu czeku i jego prawdziwości. Drży na myśl przelania na niej swoich danych.
            - Tak, nie będzie pan w stanie tego podpisać, jeśli w rzeczywistości nie posiada pan skrypty, pieniędzy czy coś takiego… Podpisuje pan?
            - Oczywiście – Harry bierze pióro i przykłada je do papieru. Dłoń zaczyna mu się trząść, kiedy trzyma ją kilka milimetrów nad kartką. Nie ma innego wyjścia. Nie ma również pojęcia, jak zareaguje sprzedawca. Czy coś mu grozi? Każda kolejna chwila nie przybliża go jednak do niczego, a jednak wzbudza coraz większe podejrzenia u Xaviera. W końcu pisze – koślawe litery, dwa słowa. Całą prawdę.
            Xavier bierze od niego pióro i kartkę i rzuca na nią okiem, zupełnie bez zainteresowania, bezmyślnie. Kiedy jednak dociera do niego to, co jest na niej napisane – zamiera. Dosłownie zamiera. Twarz jego blednieje, a oczy otwierają się szeroko. Patrzy na Harry’ego ze strachem zmieszanym z niedowierzaniem. Po chwili szok mija, a jego twarz odzyskuje chytry wyraz, ale pojawia się na niej także coś innego, jakiś mrok, który nie podoba się Harry’emu.
            - Proszę, proszę, Harry Potter – cmoka Xavier. – Kto by przypuszczał?
            Harry nic nie odpowiada, spuszczając tylko głowę. Bierze kociołek i rzuca Xavierowi krótkie „dziękuję”, po czym odwraca się do niego plecami, zmierzając w stronę wyjścia.
            - Dokąd uciekasz, Harry Potterze? Przed niektórymi rzeczami nie da się uciec – słyszy jego głos. Dopada do drzwi i otwiera je na oścież. Słyszy jeszcze za plecami, jak Xavier śmieje się, życząc mu powodzenia.
            Harry wypada na ulicę, czuje zimny pot spływający mu po plecach. Oddycha ciężko, próbując się uspokoić. Nikt nie może mu nic zrobić, prawda? Dopiero teraz czuje, jak bardzo jest bezbronny w porównaniu do tych wszystkich czarodziejów dookoła. Świadomość tego skręca mu żołądek i sprawia, że oddech przyspiesza mu jeszcze bardziej. Rozgląda się nerwowo na boki. Może ktoś chce go zaatakować? Ludzie jednak mijają go zupełnie obojętnie. Zbyt obojętnie. Może to podstęp? Może tylko udają, że wcale ich nie obchodzi, a za chwilę otoczą go i… i zabiją? Harry ściska kurczowo kociołek i rusza przed siebie szybkim krokiem, nie chcąc wzbudzać ich podejrzeń – nie, nie, będzie udawał, że wcale nie przejrzał ich planów. Po prostu będzie szedł, aż dojdzie do „Ostatniego Marszu” i w spokoju ucieknie do swojego mieszkania. Tak, to właśnie zrobi. Pochyla głowę, patrząc pod nogi, jednak próbując ukryć jak najwięcej twarzy pod kapturem. Ciemnoszare chmury nachylają się nisko nad Śmiertelnym Nokturnem, spowijając go mrokiem. Jest zbyt tłoczno, zbyt głośno – zbliża się noc i coraz więcej ludzi pojawia się na ulicy. Coraz więcej podejrzanych typów. Ludzie w kapturach, zgarbieni, idący powoli, biegnący, rozmawiający, patrzący na niego. Wodzący za nim wzrokiem. Śledzący go… nie. Nie śledzą go! Nie śledzą. Serce wali mu o żebra jak oszalałe. Harry odwraca się szybko i napotyka zdziwione spojrzenie jakiejś czarownicy idącej tuż za nim. Przyspiesza kroku. Jak długo jeszcze będzie szedł? Gdzie ta przeklęta kawiarnia? Potyka się nagle o coś i wpada na jakiegoś czarodzieja. „Przepraszam!”, mówi niemalże piszczącym głosem. Podnosi głowę i zamiera. Wszystkie członki odmawiają mu ruchu – kaptur, wysoka postać i nic poza tym… nic pod kapturem. Mruga, ale to nie wzrok go zwodzi. Harry krzyczy i odskakuje. A później po prostu zaczyna biec. Tamten mężczyzna… tamta postać – również. Obija się o ludzi, biegnąc Śmiertelnym Nokturnem całą wieczność. Słyszy ich szybkie kroki tuż za swoimi plecami. Czasami, kiedy Harry wpada w jakiś tłumek, słyszy, jak oni doganiają go, jak są już na wyciągnięcie ręki… Jacy „oni”? Przecież… przecież był tylko jeden. Tylko jeden! Skąd nagle „oni”? Przyszli… wszyscy? Dyszy. Skręca w jakąś boczną uliczkę, wąską, mieszczącą jedynie dwie osoby idące obok siebie; otoczoną z obu stron wysokimi murami, które nie dopuszczają na jej dno światła. Żadnej latarni, lampki, niczego. Ślepy zaułek? Harry nie zwalnia, biegnąc wciąż przed siebie. Nagle czuje się, jakby był w labiryncie podczas Turnieju Trójmagicznego. Pot wstępuje mu na czoło, kiedy przychodzi mu do głowy myśl, że mur zaraz zacznie się zwężać albo, co gorsza, zaciskać na nim, a on nie zdoła już stąd uciec. Że te kamienne ściany zmiażdżą go – bardzo powoli i boleśnie – będzie musiał upuścić kociołek, stanąć przodem do jednej, a plecami do drugiej; później okręci głowę w prawo lub w lewo i będzie czuł, jak powoli brakuje mu tchu, jak ucisk na klatce piersiowej uniemożliwia mu nabranie oddechu, jak nagle zaczyna go boleć, jak jego ciało domaga się większej ilości powietrza, ale to jest niemożliwe. Nic nie jest już możliwe. Ściany zaczną miażdżyć mu żebra, a on będzie się dusić, właśnie wtedy, gdy dosięgną również jego głowy. Niewyobrażalny ból, jego własny krzyk świśnie mu w uszach, zanim mur nie zamknie się, miażdżąc go… A może przed tym wszystkim pojawią się oni? Może ukrócą jego męki i po prostu rzucą na niego jedno lub dwa zaklęcia? Harry zwalnia, nogi odmawiają mu posłuszeństwa – chce biec dalej, jeszcze szybciej, byle wydostać się z tej przeklętej uliczki, ale nie ma już ani sił ani nie widzi żadnego jej końca. Odwraca się, chcąc sprawdzić, czy oni wciąż go gonią i wtedy… wtedy zdaje sobie sprawę, jak głęboka cisza go otacza. Nie ma nic po drugiej stronie ulicy – jedynie ciemność, brak świateł dochodzących z wystaw sklepowych. Brak jakichkolwiek odgłosów – śmiechów, rozmów czy też po prostu normalnego ludzkiego życia. Nic. Cisza. I ciemność, jedynie wąskie szare niebo wysoko, wysoko nad jego głową. Ale to za mało, zupełnie za mało, skoro oni są istotami ciemności… Stoi, trzęsąc się na całym ciele, przyciskając do siebie kociołek i rozglądając się gorączkowo to w jedną, to w drugą stronę. Z każdej z nich czai się jedynie mrok, nic więcej. Musi stąd uciekać. Nie jest tu bezpieczny. Nie… Oni już nie powstrzymają się od niczego, nie. Już nie jest w swoim mieszkaniu, nie w Malfoy Manor – teraz jest tutaj, na ich terenie; w miejscu, w którym mogą zrobić sobie z nim, co zechcą, bez żadnych konsekwencji. Nie, nigdy nie było żadnych konsekwencji. To jego śmierć – męczarnia, którą mieli mu zagwarantować i co zresztą robili już od bardzo dawna – jest konsekwencją wszystkiego, co zrobił za życia. Konsekwencją wszystkich śmierci, które zostały poniesione właśnie przez niego. Przypomina mu się tamta noc w Malfoy Manor, kiedy znalazł się w jednym z ciemnych korytarzy. Kiedy krew ściekała po ścianach, kiedy im udało się go dosięgnąć… A później był Malfoy, prawda? Tak, przyszedł, odnalazł go, uratował. Czy teraz też…? Jeśli Harry zostanie tutaj, jeżeli oni będą zbliżać się do niego jeszcze bardziej i bardziej, ośmieleni jego samotnością i bezbronnością… i jeśli Harry nie da sobie z nimi rady – czy znowu pojawi się Malfoy? Odnajdzie go? Bo jeśli tak, to czy… czy nie byłoby warto? Szelest. Gdzieś – gdzieś, nie wiadomo gdzie. Harry rozgląda się, wytrzeszcza oczy, ale nic nie dostrzega. Ciemność rozlewa mu się przed oczami i nie ma nic poza nią. Niewyraźne zarysy muru naprzeciwko niego. Jego dłonie, kociołek trzymany wciąż w ramionach. Ledwo widzi ziemię. Świst? A może śmiech? Szept? Nie, to niemożliwe… dogonili go. Są tu. Tu, w ciemności – tuż obok.
            - Nie! – Harry warczy, nie mogąc jednak ruszyć się z miejsca. Z której strony nadchodzą? W którą stronę powinien uciekać? A może… może przyszli zewsząd? Może nie ma wcale ucieczki? – Zostawcie mnie! – podnosi głos. Ale czy tak powinno być? Czy powinien się przed nimi wzbraniać? Spójrz, jak wiele złego uczyniłeś. Jak wiele zaprzepaściłeś szans. Jak wielu zraniłeś ludzi… Spójrz na to wszystko! Nie chce, nie chce patrzeć. Zaciska oczy, nie chce widzieć już nic – ani ciemności, ani ich, podchodzących do niego coraz bliżej. Poniesiesz teraz za to karę, tak jak to powinno już było się stać bardzo dawno temu… - Nie, to nie moja wina! – mówi z wciąż zamkniętymi oczami. – Nie zrobiłem nic złego! – krzyczy. – Nie zrobiłem nic złego! To była wojna! Odejdźcie ode mnie! To nie była moja wina! Ktoś musiał zginąć?! – Dlaczego nie ty? Dlaczego nie Harry? Dlaczego on właśnie przeżył, skoro zginęło tak wielu? – Nie przeżyłem! Spójrzcie, jak wyglądam! Jak żyję… to nie jest życie! – Tak więc możemy ci je odebrać, prawda? – Nie! Nie możecie! Nie! Ja muszę… Odejdźcie! – Co musisz? Co musisz zrobić? Wrócić gdzieś? Do kogoś? – Tak! Tak, odejdźcie! – Nikogo tam nie ma. Nikogo! Nie ma nikogo ani niczego poza tą uliczką i tobą, i nami. – Nie! – I Harry zaczyna biec. Osłania się wolną ręką, w drugiej wciąż ściskając kociołek. I biegnie przed siebie, wyciąga rękę naprzód, zaciskając oczy. Łzy zasłaniają mu widok, nie chce… boi się. Ich twarze, ich ręce, ich ciała – one tu są, przedziera się przez nie, czuje je. Zimne, lodowate – duchy. Martwi ludzie, jego ofiary… polegli. Oni wszyscy, wszyscy, których zabił – choć nie! Nie zabił! Przecież... przecież ktoś kiedyś powiedział mu, że to nie on… nie… biegnie, odpędzając się od nich rękami, jakby w ogóle to coś dało. Jakby w ogóle mógł w ten sposób jakkolwiek się obronić. Ale nagle otacza go gwar, wpada na kogoś, otwiera oczy i widzi jakąś kobietę. Nie dostrzega jej twarzy, ale… ale wie, że ona tam jest. A może nie? Rozgląda się szybko – ludzie, pełno ludzi, pełno ludzi z twarzami, tak… żywych ludzi. Pokątna? Czy to Pokątna? Świecące wystawy sklepowe, kolory, dużo kolorów i dużo świateł – jasność, aż oślepiająca. I… i magia. Nie może tu być, czuje już tę magię, tę odurzającą siłę. Jakieś pytania: „Co się dzieje? Czy wszystko w porządku?”, ale on biegnie dalej, mając je już za plecami. Już ich nie słyszy, biegnie tylko przed siebie, chcąc jak najszybciej dotrzeć do Dziurawego Kotła. Pamięta jeszcze – to gdzieś tu było, gdzieś dalej, gdzieś na końcu. Na końcu Pokątnej. Przedziera się przez tłumy, potrąca ludzi, czarodziei, którzy nie są zupełnie świadomi tego, że właśnie przebiega obok nich Harry Potter… ludzi, którzy mogliby mu pomóc – może. Może, gdyby tylko im na to pozwolił. Ale on nie chce, nie, nie zgodzi się na ich pomoc. Nie potrzebuje jej – potrzebuje innej pomocy. Kogoś innego. Widzi bramę, majaczącą gdzieś ponad głowami czarodziejów. Coś narasta w jego sercu – nadzieja? Ulga? – dobiega do niej, a później wpada do środka, do ciepłej, owianej dymem gospody. Przebiega przez nią, pragnąc tylko jednego – znaleźć się jak najdalej – od nich, od czarodziejów, od magii, od tego świata…
            Biegnie jeszcze długo po tym, jak już znajduje się na Charing Cross Road. Gwar ulicy, klaksony i warkot przejeżdżających samochodów zaczynają powoli go uspokajać. Przechodnie patrzą na niego jak na dziwaka, ale teraz… teraz jest już inaczej. To mugole – nie mają pojęcia o magii, o tym, że Harry jest winny śmierci tak wielu czarodziejskich istnień. Tu są latarnie oświetlające zatłoczone ulice, odgłosy muzyki, dochodzące ze szkoły salsy, jest gwar rozmów ludzi wychodzących z Phoenix Theatre, klaksony samochodów na zakorkowanej ulicy.
Harry skręca w Goslett Yard i wreszcie się zatrzymuje.
Nogi całe trzęsą mu się od wysiłku, w ustach czuje nieprzyjemny smak, a oddech ma świszczący, gardło boli go przy każdym kolejnym. Próbuje się uspokoić i opiera się o ścianę przy kawiarni Caffè Nero, z której wielkich okien wylewa się na ulicę ciepłe światło. Czuje powoli ogarniający go spokój. Tutaj, w tym mugolskim mieście, z tymi wszystkimi niegroźnymi ludźmi, nie zdającymi sobie z niczego sprawy, czuje się po prostu bezpiecznie i spokojnie. To absurdalne, nieprawidłowe – czuć się bezpiecznie w miejscu, które wcale nie jest jego miejscem, a nie będąc pewnym o swoje własne życie tam, gdzie tylko warto mu żyć. Tam, gdzie widzi sens życia. Już nawet nie patrzy na mijających go ludzi, wiedząc, że nie mogą mu nic zrobić. Z ciemnego nieba powoli zaczynają spadać płatki śniegu zmieszane z lodowatym deszczem, kiedy Harry siedzi, oparty plecami o brudną ścianę budynku, i uspokaja oddech i myśli. Kiedy deszcz przybiera na sile, Harry wstaje i wraca z powrotem na Charing Cross Road, żeby złapać taksówkę. Czarny duży samochód zatrzymuje się przed nim i Harry wsiada do środka, sadowiąc się na tylnim siedzeniu. Ogarnia go ciepło, które w porównaniu do lodowatego powietrza na zewnątrz tworzy miły kontrast.
            - Na Vicarage Road 8 w Bexley – rzuca kierowcy, który mruczy pod nosem coś w stylu „w porządku” czy „już się robi” i ruszają.
            Londyn z tymi wszystkimi nieświadomymi równoległego świata ludźmi, z tymi kolorowymi wystawami sklepowymi już powoli dekorowanymi w świąteczne ozdoby, choć przecież do Świąt został jeszcze cały miesiąc; z tymi zakorkowanymi ulicami i trąbiącymi na siebie samochodami – to wszystko sprawia, że Harry’emu robi się lżej na sercu, że ciepło zalewa go od środka i ogarnia go prawdziwy spokój. Opiera głowę o zagłówek, półprzymkniętymi oczami przyglądając się rozmazującym się światłom latarni i aut; patrzy nieprzytomnie na przechodniów czekających na zielone światło, stojących po drugiej stronie ulicy i wie, że nie musi się już niczym martwić.
            - Okropna pogoda, co? – zagaja kierowca dwadzieścia minut później, kiedy przejeżdżają już przez River Thames, deszcz rozbija się miarowo na przedniej szybie, a wycieraczki pracują nieprzerwanie.  
            - Taa – mruczy niewyraźnie Harry. Ogarnia go senność, przed oczami przewijają mu się obrazy, które tak uporczywie starał się wyrzucić z głowy. Ciemna ulica, mężczyzna bez twarzy, Xavier… Ściska kociołek i ostatnim spojrzeniem ogarnia jego zawartość, sprawdzając, czy nic się nie rozbiło.

***

            Później przez zmęczenie pamięta tylko chłód kropli rozbijających się na jego twarzy, lodowate zimno w jednej sekundzie ogarniające całe jego ciało i błotnistą ścieżkę, którą musiał iść blisko dziesięć minut, bo przecież nie mógłby podać kierowcy dokładnego adresu, skoro jego dom był niewidoczny dla mugoli.
            Ale to nie było ważne.
            Ważne było uczucie, jak bariery chroniące Dom Godryka opadają na jego ramiona, jak czuje ich nacisk – jakby przechodząc przez furtkę odcinał się od całego otaczającego go świata i ponownie zamykał w swoim własnym, samotnym… wyobcowanym.




PS. Jak wpiszecie sobie w Google Maps nazwy ulic podanych w tym rozdziale, to możecie sobie sprawdzić, gdzie mieszka Harry i gdzie biegł, zanim wsiadł do taksówki. Charing Cross Road niestety przyjęłam, że jest od tego momentu, w którym się wyświetla po wpisaniu nazwy w wyszukiwarkę. Aha, trzeba iść w zalesioną ulicę czy coś. xd A do domu Harry'ego prowadzi dróżka za przystankiem (no bo w końcu dom Harry'ego niue jest naniesiony na mapie mugoli, co nie? xd) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz