niedziela, 31 lipca 2011

Wytrwać na krawędzi ziemi

Autor: Kuma 
Beta: Lasair
Paring: Drarry 
Rating: +15 czy coś
Ostrzeżenia: angst, dość dziwne i w ogóle pisane na potrzeby Nowego Nieziemsko Sprytnego Turnieju Drarrowego 




Wytrwać na krawędzi ziemi


Szedł przed siebie, coraz dalej i dalej.
Nie sądził, że kiedykolwiek zajdzie aż tutaj.
Nad samą krawędź ziemi.
Gdzieś niżej, w przepaści gęstniejącej od ciemności,
słyszał rozdzierający wrzask.
Starał się nie dopuścić do siebie myśli, że wykrzykiwane litery
układają się w jego imię.
Okaleczone i bolesne.

Nie sądził, że kiedykolwiek, postawiony przed pytaniem
„skoczyć czy nie skoczyć?”,
będzie się zastanawiał nad odpowiedzią.
Bo przecież kiedyś, kilka miesięcy temu, wiedziałby, co zrobić.
I nie musiałby się zastanawiać.
Krok na przód — „skok” — nie wchodził w grę.
Ale teraz…
Teraz było inaczej.


            Szepty.
            Ściany szepczą, zamek ugina się pod ich ciężarem. Boli, boli go to, jak ich lodowate, kamienne ramiona próbują go dosięgnąć. Pochyla się, biegnie dalej, byle jak najdalej od nich. Jak najdalej. Najdalej… Światła pochodni migoczą, jego oczy zakrywają plamy, białe, jaskrawe — czyżby ślepł? Czuje ciężar, coś ciągnie go ku ziemi, palące palce zaciskają się na jego nodze, krew sączy się przez poszarpane spodnie.
Już niedaleko, jeszcze chwila…
On musi gdzieś tu być. Mówił, że zaczeka, więc zaczeka, prawda? Prawda?! Brzęk, huk w głowie i dudnienie w czaszce. Boli, cholernie boli myśl, że już go nie zobaczy. Że nie zaczekał. Że się nie udało. Że zginął. Odpycha ją, macha rękami, próbując odpędzić się od tych myśli. Są złe, są nieprawdziwe — Harry żyje. Po prostu zapomniał…
Kurwa!
Nie mógł zapomnieć. Kto zapomina o planie zabicia swego wroga? Nie zapomniał. Nie zapomniał, więc co? Co go zatrzymało?
Czuje, że obija się o ściany. A ściany odpychają go od siebie, odpychają jedna od drugiej, jedna podaje do drugiej. Jest niczym tłuczek, przerzucany między zawodnikami. Korytarz to boisko. Kamienne boisko. Z oddali słyszy głosy. Czyżby to kibice? Czyżby mu dopingowali? Nie, nie, nie! To płacz. To wrzask. To huk łamanych kości i ciał uderzających o marmur. To nie salwy radości.
To salwy śmierci.
Widzi go. Dostrzega na końcu korytarza. Leży na kamieniu, jego ciało jest blade, blade i takie kruche. Drżące.
— Harry! — wyrywa mu się, choć tego nie chce. Nie chce mówić „Harry”. Chce mówić „Potter”, tak jest poprawniej. Poprawniej i bezpieczniej.
Jednak dalej mówi „Harry” i nie może się powstrzymać. A jego ręce błądzą po tym zimnym ciele, tak ukochanym, tak bezbronnym. Tak bardzo należącym do niego! Jego ciele. Powieki się podnoszą, szmaragdowe tęczówki błyskają radośnie. Widzi w nich siebie, swoje odbicie, swoje oczy. Szare, zmęczone, ale pełne nadziei. On żyje. Żyje! Bierze go w swoje ramiona i przytula. Długo, długo i mocno, aż Harry śmieje mu się do ucha, łaskocząc je ciepłym oddechem i mówi, że już dosyć, że zaraz go udusi. I Draco całuje go, prosto w te rozchylone usta, zaróżowione, pełne… Ale takie suche. Takie zimne.
— Harry! — zaczyna szeptać, bo nie czuje żadnego ruchu. — Harry! — Ciało trzęsie się niczym marionetka, gdy potrząsa nim nerwowo, szaleńczo.
Słyszy płacz. Płacz jest donośny, rozdzierający, pełen udręki. Odwraca się — może płacz dochodzi zza jego pleców. Nie, nikogo nie ma. Jest sam. I tylko ściany znów się pochylają, złowieszczo, próbując uchwycić go w lodowate objęcia.
— Musimy iść, Ha… — Głos grzęźnie mu w gardle, słowa tracą sens, struny głosowe zrywają się, jakby nie były do niczego potrzebne.
Martwe, lodowate ciało jakiegoś ucznia leży bezwładnie na kamiennej posadzce. Draco zrywa się na równe nogi, ale potyka się, przewraca. Huk rozchodzi się po całym korytarzu, ból rozchodzi się po jego ciele. Białka, idealnie czyste, niemal szkliste. I źrenice wpatrzone uparcie w sufit. To nie źrenice Harry’ego. Nie Harry’ego. Czyjeś…
Podnosi się i biegnie dalej — płacz go prowadzi, wytycza mu drogę, a on nią podąża, niczym po śladach. Ktoś siedzi pod ścianą, płacze i Draco już chce podejść i powiedzieć „Potter”, ale to nie on. Neville podnosi głowę i patrzy na Malfoya szklącymi się od łez oczami. Są pełne szaleństwa, szaleństwa, rozpaczy i czegoś jeszcze, czegoś mrocznego. Jednak jego twarz jest tak czysta, niczym niesplamiona, nieubrudzona krwią. Jest jak twarz małego, niewinnego dziecka, które jednak zrobiło coś złego, które wstydzi się tego, ale nie do końca jest świadome, jak straszliwą rzecz popełniło. Długie włosy opadają mu na twarz, długie i skudłaczone, jakby nie czesał ich od dawna albo próbował wyrwać je sobie w rozpaczy. Draco nie podoba się ani ta twarz, ani jej wyraz — gra emocji, która się na niej toczy zupełnie samowolnie.
— Co tu robisz, Longbottom? — warczy, podchodząc bliżej, a każdy jego krok jest trudem nie do opisania.
— Zabili ją — jęczy tamten w odpowiedzi. Ten jęk jest straszny.
— Kogo zabili? — dopytuje się, choć nie chce wiedzieć. Wie, że tam, na polu bitwy, zginęło i nadal ginie wielu ludzi. Śmierć za śmiercią, ofiara za ofiarą. Umierają jeden po drugim — czy to śmierciożercy czy obrońcy Hogwartu.
— Ginny… zabili ją, a przecież im powiedziałem… nie chciałem, ale musiałem… myślałem, że jej nie zabiją, jeśli powiem… nie chciałem go wydać… nie powinien był mi mówić, ale powiedział i… ja im powiedziałem, a oni i tak ją zabili…
Słowa nie mają sensu, nic nie ma sensu i Draco chce się odwrócić i odejść od Neville’a, który przyprawia go o mdłości. Chce go uderzyć, pokazać mu, co to ból, kazać mu iść walczyć, byle tylko przestał ryczeć. Ale nagle sens wraca i Malfoy wpatruje się oszołomiony w chłopaka.
— Kto powinien był ci czegoś nie mówić?
Spojrzenie Neville’a tak wiele zdradza. Tak wiele smutku, tak wiele złości i rozpaczy. Tak wiele wyrzutów sumienia. Boi się Draco, boi się jak wszyscy. Tak jak inni mija go na korytarzu i próbuje się w niego nie wpatrywać, choć nie umie tego nie robić. Tak jak inni obawia się znaku na jego ramieniu, znaku, który mówi wszystko, który oznacza wszystko. Nie chcą go tu, najchętniej by go wyrzucili, ale nie mogą. Dumbledore nie chciał tego, nawet jeśli Draco jest śmierciożercą. Śmierciożercy mordują, są źli, służą Voldemortowi i Malfoy jest jednym z nich, ale Dumbledore’a to nie obchodziło.
Teraz Neville znowu patrzy na niego tak, jakby się bał, że Draco może po prostu podejść i uśmiercić go jednym zaklęciem. I Malfoy przez chwilę ma ochotę to zrobić. Oczy Neville’a wydają się drżeć, nieopanowanie, w paranoicznym strachu. Mdłe światło majaczy w jasnozielonych tęczówkach, tęczówkach tak zielonych jak… Nie, nie jak tęczówki Harry’ego. Nie, nie! Oczy Harry’ego są ciemne, są szmaragdowe. Oczy Harry’ego nie drgają w strachu, drgają w rozkoszy. Nie potrafi wtedy skupić wzroku i błądzi, błądzi nim szaleńczo, uśmiechając się błogo. Neville się tak nie uśmiecha. Neville wcale się nie uśmiecha, tylko trzęsie się, płacz wciąż nim wstrząsa, tak samo jak i strach. A przecież wie, że Harry ufa Ślizgonowi, że podobno są razem, choć nikt tego nie rozumie. Nikomu się to nie podoba. Chcą, żeby Malfoy zginął. Jednak Neville zaczyna przepraszać — słowa powoli wypływają z jego ust, wydają się jakby zatrute, bolą, cholernie bolą, każde kolejne sprawia Malfoyowi ból. Kaleczą go. A gdy chłopak wymawia to jedno jedyne, na literę „H”, świat załamuje się. Lodowatym ramionom ścian udaje się go dosięgnąć, Draco czuje ich ciężar na swoich plecach, czuje ten chłód. Światła pochodni zabierają mu wzrok, przestaje widzieć i zatraca się w nicości…
— Co?
Wraca, wraca do Hogwartu, do tego korytarza i kulącego się pod ścianą Neville’a.
— Zabrali Harry’ego — wydusza z siebie. — Przepraszam, przepraszam, nie chciałem! Ale kocham Ginny! Myślałem, że ją ochronię… zagrozili mi, że ją zabiją, jeśli nie powiem im, gdzie jest Harry… nie mogłem inaczej… przepraszam…
Długie, białe palce zaciskają się na mokrej od łez i potu szyi. Zaciskają się tak mocno, że aż zaczyna to boleć. Draco czuje pulsującą w żyłach Neville’a krew i ma ochotę ją z niego wyssać. Byle cierpiał, byle pożałował, byle zadać mu ból…
— Jak mogłeś?! — dyszy mu w twarz. — Wiesz, co zrobiłeś?! Jak mogłeś ratować tę rudą wiewiórę, oddając na pewną śmierć Złotego Chłopca?!
Neville nic nie mówi. Płacze, łzy spływają mu po pucołowatych policzkach. Później zaczyna jęczeć, przepraszać i znowu płakać i Malfoy przyciska go mocniej do ściany i zaciska palce wokół jego szyi. Wszystkie. Jeszcze mocniej, mocniej i mocniej. Neville charczy i rzuca się, ale palce dalej się zaciskają, całe pobielałe na tle sinej skóry.
Ciało wiotczeje, upada z łoskotem na kamienną posadzkę i po chwili jest niemal tak zimne jak ona. Pasują do siebie. Malfoy uśmiecha się pod nosem i odchodzi.
Zapory są zerwane. Zamyka oczy, próbując odpędzić od siebie widok umierającego Neville’a, widok ciała tamtego ucznia — dziewczyny czy chłopaka — leżącego bezwładnie na podłodze, widok oczu Harry’ego, tak żywych i radosnych, a w nich odbicia jego własnych, pełnych ulgi szarych, szklistych.
Huk aportacji odbija się echem w jego głowie.


~^~^~^~


Ciała. Pełno ciał, lodowatych, martwych ciał, porozrzucanych po brudnej podłodze. Leżą pokrzywione, drętwe i kruche, niczym rzucone niedbale kości. Kości, na które ktoś naciągnął cienką skórę. Światło wydaje się przez nią prześwitywać, przenikać, sprawiając, że wydaje się jeszcze cieńsza. Te ciała go przerażają. Nie chce na nie patrzeć, odwraca wzrok, ale znowu patrzy, szukając wśród nich Harry’ego. Nie, na pewno go tu nie ma. Nie może, jest zbyt cenny. Nie ma go tu… Myśli, gonitwa nieskładnych myśli i jego imię, przetaczające się przez nie z hukiem.
Harry. Harry. Harry. Harry…
Jest tam. Harry leży na środku sali, dookoła niego śmierciożercy — czarni, skupieni, niczym krwiożercze sępy, czekające, aż ich ofiara opadnie z reszty sił. A naprzeciwko Harry’ego Czarny Pan. Tak władczy, władczy i bezwzględny, z morderczym uśmiechem na żylastej twarzy.
Jego syk przeszywa całe ciało Draco, wdziera się w każdy jego zakamarek, każda komórka wydaje się drżeć od tego syku i Malfoy spostrzega, że się trzęsie. Ale teraz najważniejszy jest Harry — jego szczupłe ciało, leżące na podłodze, dziwnie wygięte, jakby… jakby coś go bolało…
Ściany są czarne, czarne jak smoła. Ta czerń wciąga, niemal hipnotyzuje. Draco zatraca się w niej, szukając ukojenia. Ale to jednocześnie jest takie zwodnicze, takie oszukańcze. Pochodnie płoną smętnie, oświetlając wątłym światłem pomieszczenie i stojących w kręgu ludzi. Niczym jakaś sekta.
Zanim dochodzi do pomieszczenia, zanim światło rzuca na niego swój mdły blask, zanim przed oczami znowu pojawiają mu się plamy i znów myśli, że ślepnie, słyszy „Crucio” i Harry zwija się z bólu. I Draco chce zwijać się razem z nim, razem z nim cierpieć, umierać. I chce to wszystko zatrzymać. Ale zaklęcie trwa, Harry dalej wije się niczym w agonii, śmierciożercy dalej uśmiechają się pod nosami, a Czarny Pan dalej triumfuje.
— Dosyć! — wrzeszczy Malfoy. Nie myśli, wcale nie myśli, gdy to robi. A po chwili biegnie do Harry’ego, pochyla się nad nim, podnosi go, przytula, osłania własnym ciałem jego ciało, drobne, kruche, drżące jeszcze od bólu. Wokół znowu rozlega się syk, pomruk niezadowolenia, ale jego to nie obchodzi. — Jestem tu, jestem tu, Harry. — „Potter”, nie „Harry”, gani siebie i chce się poprawić, ale słowa nie chcą wypłynąć z jego ust.
Świat się zatrzymuje i jest tylko Harry. Harry i on. I chce, żeby tak się to wszystko skończyło, jeśli nie mogą mieć nic więcej, nic lepszego, nic, na co Harry na pewno bardziej zasłużył. Więc niech pozostanie im to i niech wszystko będzie dobrze.
Palce wsuwają się powoli w mokre czarne włosy, przeczesują je niespiesznie. Dłoń gładzi delikatnie gorący policzek, później ramiona, szyję, wszystko po kolei. Dotyk wydaje się kojący, tak subtelny i czuły i Harry zdaje się delikatnie uśmiechać. Draco gładzi opuszkiem kąciki jego ust i zamknięte powieki, szepcząc mu do ucha, że jest przy nim, że już nie musi cierpieć…
— Draco! — słyszy syk Czarnego Pana i rzeczywistość wraca do niego tak nagle, że przez chwilę nie wie, gdzie jest, co się dzieje, co robi, kto leży na środku pomieszczenia. — Przyszedłeś nareszcie. Martwiliśmy się o ciebie, ale na szczęście już wszystko w porządku… Mamy Harry’ego, wszystko dobrze.
Śmierciożercy chichoczą cicho, lecz milkną po chwili — nie chcą im przeszkadzać. Ale Draco chce, żeby to robili. Chce przerwać to wszystko, tortury, całą tę sytuację — chce cofnąć czas i wrócić do Hogwartu, zdążyć przed porwaniem Harry’ego. Patrzy na niego, na jego drżące jeszcze, wstrząsane bólem ciało, jednak nie rusza się z miejsca. Stoi tak, jak stanął tu, gdy przyszedł — nieruchomo, bojaźliwie, niczym tchórz.
Nie docierają do niego kolejne słowa Czarnego Pana, te słowa i tak nic nie znaczą. Błysk światła odbija się od ostrza sztyletu, którym się bawi, oglądając go swoimi cienkimi, wężowymi źrenicami. Uśmiecha się z triumfem, choć Draco nie widzi w tym nic do śmiechu, to nie jest śmieszne. Nic nie jest śmieszne!
Różdżka Czarnego Pana zapala się na końcu, płonie żywym ogniem, a później płonie także sztylet, skrzy się na czerwono, żarzy się i syczy. A jeszcze później skwierczy skóra Harry’ego. Najpierw ta na jego szczupłym ramieniu, potem na piersi, na której nigdy nie było włosków, którą Draco ssał i lizał bez końca przez wiele, wiele cudownych nocy. I Malfoy niemal czuje ten ból, czuje to skwierczenie w sobie, na sobie, całym sobą. To skwierczenie wypełnia go i chce je przerwać, ale nie może.
A Harry krzyczy, wrzeszczy, zdzierając sobie gardło. Ten krzyk wcale nie przypomina tych, które z siebie wydawał, gdy dochodził, gdy jego ciało wyginało się pod ciałem Draco, chętne, mokre od potu, lśniące i gładkie. To jest krzyk, który przenika do umysłów wszystkich zebranych, wwierca się w ich czaszki. I boli wszystkich, ale niektórych boli zupełnie inaczej. Ten ból jest dla nich dobry, jest zwycięstwem, jest radością i triumfem. Malfoy nie czuje takiego bólu… Jego ból jest… bolesny.
Łamanie kości, skóra naprężona w miejscu, gdzie kość wyskoczyła ze stawu, skóra tak delikatna, tak cienka, że zaraz zostanie przebita. Krew spływająca po ciele, wpływająca we włosy, zanikająca gdzieś między gęstymi czarnymi kosmykami, krew mieszająca się z potem, krew tworząca plamę na kamieniu, zaraz obok głowy. Krew spływająca do gardła, dusząca, wyrywająca z Harry’ego charczenie, jęki… Zupełnie jak z Neville’a, gdy Draco dusił go tam, w ciemnym korytarzu. Wieki temu.
A później znowu błysk sztyletu, lśniącego już nie mdłym światłem, ale mdłą krwią, zaschniętą niczym strup, brudną, nieczystą, ale jednak krwią Harry’ego. Czystego i nieskazitelnego Harry’ego. Torturowanego. Sztylet błyszczy, jego koniuszek zatapia się powoli w mokrej skórze przedramienia, drąży w niej, okręca się, wytyczając cienki szlak. Krew wypełnia ten szlak, spływa po ręce na podłogę.
Czarny Pan śmieje się, że teraz Harry jest śmierciożercą, tak samo jak Draco, jak Lucjusz, jak Goyle, jak Macnair i wszyscy inni. Że ma teraz swój własny Mroczny Znak. Wszyscy się śmieją. Harry się nie śmieje, Harry płacze. Cicho, niemal bezgłośnie, ale Draco wie, że płacze. On też się nie śmieje. Też chce płakać. Ale nie może się ruszyć. Stoi dalej, kolejną wieczność, a może jeszcze kolejną i kolejną, i patrzy, jak Harry cierpi. Jaki jest osłabiony. Nie ma już sił krzyczeć, jego gardło jest zdarte, boli.
Boli wciąż, gdy padają niekończące się „Crucio”. „Crucio”, „Crucio” i znowu „Crucio”. I Harry znowu się zwija, jęczy, rzuca się jak w agonii, uderzając głową o podłogę. Bellatriks śmieje się, śmieje się szaleńczo i wcale nie kobieco, celując różdżką w swoją ofiarę. Wygląda jak niespełna rozumu, jak szaleniec, którego trzymano w zamknięciu przez długi, długi czas i wypuszczony na wolność jest nią wręcz oszołomiony.
A później Lucjusz, jego własny ojciec. Draco w tej chwili się go wyrzeka, nie chce mieć z nim nic wspólnego, chce napluć mu w twarz, ale najpierw odebrać różdżkę, rozbroić go, zadać mu ból… Może nawet zabić, byle zostawił Harry’ego w spokoju. Lucjusz rzuca jakieś niewerbalne zaklęcie, które jednak czuć w powietrzu. Czuć jego niewyobrażalną siłę, siłę niszczącą i cholernie bolesną. To zaledwie ułamki sekund, ale świst jest okrutny. Przeszywa umysł Draco i umysły wszystkich innych, zebranych w pomieszczeniu, a później wwierca się w mózg Harry’ego. Wrzask, jaki z siebie wydaje, rozrywa Draco serce. Rozrywa go całego, tak jak rozrywa Harry’ego.
— Expelliarmus! — wrzeszczy, celując w ojca. Nie, nie! W Lucjusza, nie ojca. Nie ojca… Nie jego ojca… Mężczyzna jest oszołomiony, wszyscy są oszołomieni. Czarny Pan także. — Crucio! — kolejne słowo, kolejny ból, ale nie, tym razem nie Harry cierpi. Tym razem cierpi Lucjusz. A później kolejni. — Crucio, Crucio! — A później tylko Avada… Ciała padają, jedno po drugim, padają na siebie, obijają się od siebie. Niektóre wiją się jeszcze w agonii, a z ich gardeł wydzierają się straszliwe dźwięki. Lucjusz też leży na ziemi. Draco podchodzi do niego i kopie go z całej siły w twarz. Krew brudzi czubek jego buta. Brudzi bladą twarz mężczyzny. Kość policzkowa łamie się z chrzęstem. I Draco uśmiecha się, a uśmiech ten pełen jest wściekłości i triumfu.
Krzyk, jaki wydaje z siebie Harry, jest potworny. Lucjusz wciąż się nad nim pastwi i Harry teraz wyrywa sobie włosy z głowy, ściska nią, uderza czołem o ziemię… Całkowicie oszołomiony, zatracony w bólu.


~^~^~^~


            Ciało Harry’ego jest niczym szmaciana lalka — całkowicie bezwładne. Ciągną je po ziemi. Zahacza o kamienną podłogę, kaleczy się, a skóra ociera się boleśnie o ostrą strukturę posadzki. Śmieją się tylko, mocniej szarpiąc za ramiona i Draco jest niemal pewny, że zaraz któreś z nich odpadnie — jest tak kruche i delikatne w porównaniu ze zdecydowanymi, bezlitosnymi ruchami śmierciożerców.
            Ciągną je do ciemnego pokoju na końcu ciemnego korytarza, gdzie temperatura obniża się. Obniża się tak bardzo, że na ciele Malfoya pojawia się gęsia skórka.
            Harry jęczy coś cicho, zupełnie niezrozumiale, wyczerpany tak, że ledwo porusza ustami. Krew wciąż spływa mu po ramionach, spływa do łokci, skręca i rozdziela się, znacząc kilkoma strużkami jego przedramię, aż do nadgarstka. Miejsce, w którym ma wycięty Mroczny Znak wydaje się pulsować i Draco niemal to widzi — silne, nerwowe pulsy, szybkie niczym bicie jego własnego serca.
            I serce Harry’ego, które bije wolno, ociężale… Wyczerpane szaleńczą gonitwą, próbą ucieczki od tortur, teraz zdaje się odpoczywać. Nie, nie, nie! Niech nie odpoczywa. Niech nie odpoczywa, bo Draco wie, że jeżeli raz się zatrzyma…
            Nie chce o tym myśleć. Zatrzymuje się i chowa za śmierciożercami oglądającymi ten dziwny pochód. Odwraca wzrok, mając ochotę rozwalić, zabić ich wszystkich, żeby pożałowali, że dotknęli jego Harry’ego. Natrafia na zmrużone, wężowe źrenice Czarnego Pana — tak groźne i przenikliwe. Szybko blokuje swój umysł, myśli wydają się rozpierzchać na wszystkie strony w chaotycznej ucieczce przed penetrującym je Lordem. Draco ma nadzieję, że zdążyły pochować się w najciemniejszych zakamarkach jego świadomości.


~^~^~^~


            Oczy Czarnego Pana świdrują go na wylot, gdy mówi mu, co ma zrobić. Draco zamyka swój umysł, nie dopuszcza do siebie wspomnień, obrazów, żadnych myśli — tylko służalcze „Tak, panie”. Z trudem mu to przychodzi, ale jednak. Sztylet jest zimny i brudny — krew Harry’ego nadal na nim jest. Draco chciałby ją zetrzeć, oczyścić go z niej. Chce także, by jego własna krew zmieszała się z krwią Harry’ego. Nie chce stać bezczynnie, czuje, że to byłoby nieodpowiednie…
            Ale gdy idzie ciemnym korytarzem, gdy czuje na sobie spojrzenia śmierciożerców, gdy ojciec dotyka jego ramienia, a uścisk ten jest tak mocny, władczy i zdecydowany, gdy otwierają się przed nim drzwi – wszystkie myśli odchodzą.
            Zimno, zimno, przeszywający chłód. Oddech zamienia się w parę w lodowatym powietrzu i unosi się gdzieś nad jego głową. Ciemno, jedynie małe okienko w rogu pomieszczenia, rzucające mdłe światło na brudną, kamienną posadzkę. Harry siedzi w kącie, nie rusza się, z bezwładnie opuszczoną głową i rękami luźno wiszącymi po obu stronach wychudzonego, splamionego krwią ciała.
            Draco podchodzi do niego i pada na kolana. Nie może dłużej stać, nie ma siły, nogi po prostu się pod nim uginają. Boli, boli, nieważne, że boli. Już tu jest, jest przy Harrym. Sztylet uderza o podłogę, brzdęka, a dźwięk ten odbija się echem w pomieszczeniu, ale Draco już go nie słyszy. Zbliża się do Harry’ego jeszcze bardziej i bardziej. W końcu bierze w dłonie jego twarz, tak bladą i zmęczoną, wykrzywioną bólem — niegdyś żywą i radosną, ukochaną. Szmaragdowe oczy gubią swój blask, ale wpatrują się w Draco z ulgą, z czułością. Nie ma słów, nie ma niczego, są tylko oni.
            Draco łapczywie wodzi dłońmi po ciele Harry’ego, jednak robi to delikatnie, najdelikatniej, by nie sprawić mu więcej bólu. Harry wczepia się palcami w blond włosy, przyciąga je do siebie, zmusza głowę Malfoya do przybliżenia się. Ale głowa Malfoya stawia opór.
            Draco zaczyna dotykać Harry’ego ustami. To nie są pocałunki. Ciche wodzenie wargami po twarzy chłopaka, muskanie płatków jego uszu, czubeczka nosa. Usta dotykają napiętej skóry na szyi Harry’ego, błądzą po niej odrobinę dłużej, niż gdzie indziej — ich dotyk jest subtelny, a zarazem nerwowy, pełny determinacji. Dotykają klatki piersiowej, naznaczonych krwią ramion. Rany zostawiają na tych ustach krwawe plamy, ślady, których nigdy nie będzie mógł zmyć, wieczne ślady, które na zawsze w nim pozostaną.


~^~^~^~

           
Wszystko do niego wraca…
            Ta ostatnia noc, wyjątkowo cicha, wibrująca czułością. Harry powiedziałby, że miłością, ale Draco nie chce tak myśleć. Wibrowała czułością. I namiętnością, jednak tak subtelną, jak nigdy.
Szorstkie palce Harry’ego, wodzące niespokojnie po naprężonym brzuchu Malfoya, głaszczące delikatnie jego ostro zaznaczony podbródek, gładką skórę, przeczesujące miękkie włosy z taką lubością, jakby były czymś najpiękniejszym na świecie. Jakby cały Malfoy był najpiękniejszy na świecie.
            Napięte spojrzenia, szmaragdowe oczy, w których czaił się mrok i szare oczy, które całe były zaćmione mrokiem.
Stopa Harry’ego, drażniąca łydkę Draco i podniesione kąciki wąskich ust.
Czubek gryfońskiego nosa, łaskoczący ślizgońską szyję, a później ocierający się o jego nos.
— Podobno to eskimoski pocałunek — mruknął wtedy Harry.
— Wiem, wiem, głuptasie — odpowiedział Draco i przyciągnął go do siebie mocniej. Czuł ciepło bijące od ciała Harry’ego, czuł jego miękkość i mógłby trwać tak, mając go przy sobie, całą wieczność…
Policzki, zarumienione i takie ciepłe. Przytulone do siebie.
A później usta, które wcale nie całowały, a tylko delikatnie muskały…


~^~^~^~


— Zabij mnie, Draco — szepcze Harry, przyciągając mocniej głowę Malfoya do swojej.
Draco boi się tych słów, boi się ich jak żadnych innych na świecie. Boi się ich i nienawidzi. Czuje na twarzy gorący, urywany oddech i nie przestaje błądzić palcami po spoconym ciele Harry’ego, jakby starał się jak najlepiej całego go zapamiętać. Ale przecież pamiętał, znał go, znał jego ciało, poznawał je każdej nocy, coraz lepiej i lepiej… Mógł opisać każdy pieprzyk, nawet ten delikatny, po wewnętrznej stronie prawego uda, nawet ten schowany pod prawą łopatką, czy ten przykryty gęstymi włosami, na karku. Ale teraz było inaczej. Teraz robił to nerwowo, teraz czuł, że ziemia pod nimi może się w każdej chwili załamać, rozstąpić, że któryś w z nich może wpaść w przepaść… że zostaną rozdzieleni… A on będzie stał na jej krawędzi, niczym na krawędzi świata lub życia, nie mogąc sobie darować, że nie wykorzystał ostatnich chwil…
            — Przecież wiem, że oni tego chcą, że musisz to zrobić — kontynuuje Harry szeptem, a jego głos się załamuje, jest słaby z powodu zdartego gardła. Draco wolałby nie słyszeć tego dźwięku, chciałby znowu słuchać melodyjnego, niskiego głosu, mruczącego mu o świcie perwersyjne rzeczy, które jednak zawsze wydawały mu się śmieszne. Śmiał się z nich, a Harry się za to obrażał.
            — Nie mogę… nie zrobię… — mówi Draco, głaszcząc oddechem bladą twarz Harry’ego. Pochyla się i ich czoła się stykają. — Nie zrobię.
            Sztylet błyszczy zaraz obok nich, jest na wyciągnięcie ręki, ale Malfoy odwraca wzrok i wtula twarz w szyję Harry’ego i trwają tak razem nie wiadomo jak długo.
            — Uratuję cię — zapewnia jeszcze Draco, głaszcząc policzek chłopaka. — Uratuję…
            Kiedy rzuca zaklęcie, zamek w drzwiach zgrzyta nieprzyjemnie. Dźwięk ten wwierca mu się w żołądek, wydaje się go wykręcać. To lęk, lęk przed gniewem Czarnego Pana, przed gniewem ojca, przed gniewem wszystkich śmierciożerców. Ale nie wycofa się, musi to zrobić. Musi uratować Harry’ego.
Harry jęczy coś, czego Draco nie rozumie i nie zamierza zrozumieć. Nie słucha go, wyłącza się na to, co mówi — nie zostawi go, nie zabije — uratuje go, czy Harry tego chce czy nie. Huk wysadzanych krat okiennych odbija się echem od ścian, które potęgują go i sprawiają, że teraz huczy w całym pomieszczeniu, a może nawet poza nim. Echo odbija się jeszcze kilka razy, dudni okrutnie i Draco wie, że śmierciożercy już tu są, już zorientowali się, że coś jest nie w porządku. Serce wali mu jak oszalałe, tłukąc się o żebra. Mruczy pod nosem zaklęcie i przenosi Harry’ego przez wąski otwór, tak wąski, że bezwładna ręka chłopaka zahacza o mur i Draco musi ją ułożyć tak, żeby się zmieścił. Czas nagli go straszliwie, czuje niemal na swoim ciele napór zaklęć, rzucanych przez śmierciożerców, ale jego zabezpieczenia są mocne, trwałe. Jeszcze chwila, chwileczka, tylko się wydostanie… Podciąga się na rękach i z trudem wychodzi na zewnątrz. Otacza Harry’ego ramieniem i aportuje się, słysząc jeszcze za sobą huk otwieranych drzwi.
            Nie wierzy, że się udało. Nie wierzy, nie może uwierzyć, serce nadal bije mu w przyspieszonym tempie, ale są już bezpieczni. Harry jest obok niego, w jego objęciach, wszystko jest dobrze. Draco rozgląda się i rozpoznaje błonia Hogwartu. Zamek stoi w płomieniach, kilka wież jest rozbitych, a ze środka dobiegają wrzaski ludzi i syk wody gaszącej ogień. I Draco chciałby tu zostać, zostawić Harry’ego pod opieką tych ludzi, ale wie, że śmierciożercy tutaj dotrą. Przywołuje w myślach obraz tego ukrytego, tajnego domku Harry’ego, w którym mieli zamieszkać po wojnie. Uważał, że to głupota, ale teraz… teraz jest szczęśliwy, że go mają.
            Znów czuje szarpnięcie w okolicach pępka i po chwili są już na spokojnej, cichej londyńskiej ulicy. Latarnie rzucają na nich lekkie, przyjemne światło, wiatr mierzwi delikatnie ich spocone włosy. Draco rozgląda się jeszcze przez moment, wciąż z różdżką w pogotowiu, a gdy nikogo nie dostrzega, rzuca „Alohomora” i wchodzi do środka z Harrym na rękach.
            Czuje na sobie zaklęcia chroniące ten dom, czuje ich napór, ich siłę i wie, że są tutaj całkowicie bezpieczni. Kładzie nieprzytomnego Harry’ego na łóżku w sypialni. W domu pachnie kurzem, ale tak przyjemnym, takim „ich” kurzem, ich własnym kurzem — to wszystko wydaje się nieprawdziwe, błogie i cudowne. Biała firana porusza się delikatnie, subtelnie w rytm chłodnego wietrzyku, jakby nie chcąc im przeszkadzać, a eliksir — jeden z wielu, które mają w apteczce — błyszczy delikatnie w srebrzystym świetle księżyca, wlewającym się do środka przez otwarte okno.
            Harry otwiera oczy i patrzy na Draco z taką czułością i miłością, że ten go przytula. Mocno i zachłannie i nie chce go nigdy więcej puszczać. A później składa na jego twarzy ciche pocałunki, znowu głaszcze go wargami, tak jak to robił wcześniej, a Harry od razu mu się oddaje. I teraz Draco czuje tę wibrującą między nimi miłość, miłość wibrującą w powietrzu. I chce powiedzieć Harry’emu, że go kocha, ale nie potrafi, boi się… choć nie wie czego. Więc tylko głaszcze delikatnie ciało Harry’ego, bada je ponownie, tym razem tak, jakby odzyskał coś, na co czekał od dawna, jakby odzyskał coś, co mu odebrano i teraz dostał to z powrotem.
            Łóżko ugina się z mruknięciem pod naporem jego ciała, gdy kładzie się obok Harry’ego — nie na Harrym, nie chce zrobić mu krzywdy — i całuje go w czoło. Harry układa się na jego klatce piersiowej i przytula się do niego mocno, mocno i nie chce go puścić. Jak małe dziecko, które ma rozstać się z mamą i za nic w świecie nie chce tego zrobić. Draco otacza go ramieniem i gładzi po włosach, całuje je i wdycha ich zapach. Bada opuszkami palców ramiona Harry’ego, plecy i łopatki i ten pieprzyk, który kryje się pod jedną z nich. Stopa Harry’ego drażni go w łydkę, a on się uśmiecha, nie strząsa jej, tylko pozwala mu na to. I pozwala też, żeby Harry łaskotał czubkiem nosa jego szyję, tors i brzuch, powodując, że motylki w jego brzuchu ożywają, a ich delikatne skrzydełka muskają go od środka.   
            W końcu Harry podnosi głowę i szmaragdowe oczy znów błyszczą radością i wszystko wydaje się takie piękne i Harry wcale nie ma już zmęczonej twarzy i Draco przybliża się do niego i całuje go delikatnie.
            Pocałunki są coraz pełniejsze, coraz głębsze, coraz bardziej łapczywe. Namiętność, drżąca namiętność i pożądanie wibruje między nimi, gdzieś w powietrzu. Dłonie błądzą bez opamiętania po rozgrzanych ciałach. Powolne ruchy, niespieszne, jakby próbowanie, nie do końca pewne. Bez przekonania. A później ocieranie się ciała o ciało, naprężone mięśnie, zgnieciony w palcach materiał koszulki, odkrywającej coraz więcej pokrytego kropelkami potu brzucha. Drgające, napięte mięśnie. Niecierpliwe usta, łaknące coraz więcej i więcej, zanurzające się w zagłębieniu szyi, próbujące skóry na ramieniu. Zęby przygryzające płatek ucha i sterczący ponętnie sutek. Zapach, cudowny zapach, wciągający i przyprawiający o zawrót głowy. Mamiący.
            Ciche dyszenie, ciche zgrzytanie zębów, uderzających o siebie w gwałtownych pocałunkach. Ubranie zdejmowane w pośpiechu z naprężonych ciał. Dłonie masujące, badające wnętrze ud…
            Krzyk Harry’ego, gdy dochodzi, wyginając się pod nim.
Nagie plecy Draco, lśniące jeszcze od potu, od potu i od srebrzystego blasku księżyca, wpadającego do pokoju.
Oddechy, już spokojne, cichutkie niczym mruczenie.
I cisza między nimi, kojąca i niczym niezmącona. Upragniony spokój.
— Potter…
— Ja też cię kocham, Draco — przerywa mu Harry, uśmiechając się delikatnie.
            Nagle Draco czuje szarpnięcie. Coś opada mu ciężko na ramię.
Jest oszołomiony, przed oczami znowu widzi białe plamki, jaskrawe, kolorowe, znowu białe i znowu jaskrawe.
Znowu ślepnie, ale wie, że jeszcze chwila, zaraz…
Zamyka oczy i ponownie je otwiera. Zalewa go ciemność. Przed oczami ma kamienną ścianę.
Z jego ust wydobywa się para.
Czuje na nogach coś mokrego — niezwykle ciepłego i… lepkiego.
Później czuje to coś na szyi. Spływa po niej powoli, pod koszulkę, aż do piersi.
Potrząsa głową.
Trzyma w ramionach Harry’ego.
Odsuwa go od siebie gwałtownie, a jego głowa opada bezwładnie na ramiona, jak u lalki. Jedna ręka oplata się jeszcze delikatnie wokół talii Draco, a druga spoczywa na rękojeści wbitego w brzuch sztyletu.
Krew sączy się z jego rozchylonych ust, sączy się z jego brzucha, spływa na nogi Malfoya…
            A on zsuwa się z krawędzi…
            I spada…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz