Beta: Lasair
Gatunek: Yaoi
Gatunek: Yaoi
Powojennie
Gdy wojna dobiegła końca, zabrałeś
go ze sobą.
Nie
mogłeś zostawić go samego, bez opieki, mimo że doskonale zdawałeś sobie sprawę
z tego, jakim był ciężarem. Życie z nim oznaczało wiele wyrzeczeń, wiele
tajemnic, nieprzespanych nocy; oznaczało wspólne poranki i wieczory,
niewyjaśnione sprawy i milczenie. Jednak wiedziałeś, że gdybyś go odrzucił,
odszedł – byłoby jeszcze gorzej. Przeżyliście razem zbyt wiele, łączyło was
zbyt wiele wydarzeń, łez, walk, bólu, odebranych żyć i pocałunków skradanych
nocą, gdy ten drugi pogrążony był w sennych marzeniach.
Tak więc
zabrałeś go ze sobą i zamieszkaliście razem w domu, przez którego naderwany
dach wlewało się do środka ciepłe, letnie słońce; jego promienie gładziły
zakurzone meble i wybite szyby w wybrakowanej dębowej biblioteczce. A później
padały na niego, siedzącego pośrodku kuchni i śledzącego zamglonym wzrokiem
twoje ruchy, gdy starałeś się zrobić coś do jedzenia. A może tylko wydawało ci
się, że patrzy? Nie, na pewno wodził wzrokiem za ruchami noża, gdy przecinałeś
kolejne kromki chleba, a później smarowałeś je cienko masłem – musiało wam
starczyć na jak najdłużej.
Ze ścian
odchodziła tapeta w szare i czerwone, drobne kwiaty. Niezmiernie cię irytowały.
Szczególnie te czerwone. Miejscami rozmazane czy rozdrapane, przywodziły ci na
myśl krew. Nie chciałeś tego – pragnąłeś czegoś, co nie przypominałoby ci wojny
i domów, w których tapety ubrudzone były krwią ludzi, których sam zabiłeś.
Własnymi rękami. Kiedyś, w napadzie szału i rozpaczy, zerwałeś ją,
pozostawiając ściany szarawe i brzydkie, ale bez krwi. I znowu wydawało ci się,
że on się temu przygląda, jednak chyba znów się myliłeś.
Ogród przed domem był całkowicie zrujnowany. Połamane deski ogrodzenia
leżały rozrzucone na pożółkłym trawniku, a kwiaty zostały w większości
zdeptane. W pracy w ogrodzie znalazłeś od dawna wyczekiwany spokój,
ukojenie nerwów. Zdawało ci się, że wraz ze strużkami zimnej wody przelewającej
się przez sitko znalezionej w stodole konewki, odpływają z ciebie wszystkie
wspomnienia. Ale gdy konewka była już pusta, zdawałeś sobie sprawę, że tak nie
powinno być. Że musisz pamiętać. Taki jest twój obowiązek – nie możesz wyrzec
się tego wszystkiego, co zrobiłeś. Nie możesz zapomnieć o wszystkim, co działo
się przez ostatnie lata.
Doprowadzenie domu do porządku zajęło ci
dużo czasu, kilka długich tygodni ciężkiej pracy, bólów głowy, nawrotów
wspomnień i scen z własnego, wcześniejszego życia. Nienawidziłeś go. Naprawdę
go nienawidziłeś. Nie mniej niż siebie samego. Były dni, kiedy miałeś dość,
kiedy twoje sny zdawały się przeradzać w rzeczywistość – konewka była wtedy
morderczym narzędziem, które wbijało się w ciała twoich ofiar, miażdżąc im
wnętrzności, a grabie rozszarpywały ich skórę, której cienkie, małe strzępy
przylepiały się do ich końcówek. Rzucałeś wtedy grabiami i konewką, kopałeś
nowo zasadzone kwiaty, wyrywałeś je, jeszcze z korzeniami, wrzeszcząc i
płacząc, ile tylko miałeś sił. Byle uwolnić to, co w tobie siedziało. Co
odbierało ci chęć do życia.
A on siedział na tarasie w cieniu jabłoni,
której liście powoli stawały się brązowo-czerwone, i zdawał ci się przyglądać.
Nie, na pewno ci się przyglądał. Widział twój ból i rozpacz. Musiał to widzieć.
Musiał słyszeć twoje stłumione kroki na tarasie, gdy wchodziłeś do domu,
próbując się opanować.
Później parzyłeś herbatę, a z otwartego
kuchennego okna dobiegał gwizd czajnika.
Najważniejsze były dla ciebie te drobne,
subtelne gesty, które was łączyły. Uwielbiałeś dotykać jego włosów, odgarniać
je delikatnie, jednocześnie odsłaniając te szklane, smutne oczy. Przykrywać go
troskliwie kocem, gdy dzień chylił się ku końcowi i do jego sypialni powoli
wkradał się mrok i chłód.
To wszystko utrzymywało cię przy życiu,
choć… czasem nie wystarczyło.
Nienawidziłeś swoich snów.
Kiedy budziłeś się w środku nocy, a czasem
nawet jeszcze pod wieczór, niedługo po zaśnięciu, z krzykiem wyrywającym ci się
z ust i potem spływającym po plecach, widziałeś go przez dziurę w ścianie,
siedzącego w fotelu przed migoczącym, zepsutym telewizorem. Wstawałeś z łóżka
na trzęsących się nogach i szedłeś do jego pokoju. Nie reagował, ale wiedziałeś
– musiało tak być! – że widział cię, że wiedział i rozumiał. Podchodziłeś do
ekranu i jednym przyciskiem wyłączałeś odbiornik – pokój pogrążał się w
ciemności. Siadałeś przy jego fotelu, opierałeś rozpalone czoło na kolanach i
chwytałeś jego chłodną dłoń. Później, wczesnym rankiem, budziłeś się obolały. A
on wciąż był przy tobie.
Najgorsze jednak były dni, kiedy czułeś
się całkowicie bezsilny. Kiedy beznadziejność całej sytuacji po prostu cię
przerastała. Kiedy miałeś wszystkiego dość, a nienawiść i złość wręcz się w
tobie gotowały. Kiedy jedynym, co miałeś przed oczami, były trupy, trupy i
ruina, krew, którą miałeś splamione dłonie. Którą cały byłeś splamiony. Zrywałeś
z siebie ubranie, drapałeś się i obijałeś o ściany jak w agonii, chcąc się tego
pozbyć, aż padałeś wyczerpany na ziemię.
Albo brałeś pistolet. Wyjmowałeś go spod
materaca i przystawiałeś sobie do skroni, po czym zamykałeś oczy, chcąc, by ten
koszmar się skończył. Jednak otwierałeś je i napotykałeś jego zamglone
spojrzenie. Patrzył na ciebie? Rozumiał? Kładłeś palec na spuście, ale jego
wzrok nie dawał ci spokoju.
- Och, odwal się – warczałeś i rzucałeś
broń na ziemię, po czym wybiegałeś. Z dala od tego spojrzenia.
Musiałeś odkupić wszystkie swoje grzechy.
Zapłacić za wszystkie rany, za wszystkich ludzi, których zabiłeś. Musiałeś
wziąć na siebie odpowiedzialność również za niego, który, choć serce jego wciąż
biło, pozostawał nieświadomy i martwy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz