poniedziałek, 31 maja 2010

Powojennie

Beta: Lasair
Gatunek: Yaoi


Powojennie


               Gdy wojna dobiegła końca, zabrałeś go ze sobą.
            Nie mogłeś zostawić go samego, bez opieki, mimo że doskonale zdawałeś sobie sprawę z tego, jakim był ciężarem. Życie z nim oznaczało wiele wyrzeczeń, wiele tajemnic, nieprzespanych nocy; oznaczało wspólne poranki i wieczory, niewyjaśnione sprawy i milczenie. Jednak wiedziałeś, że gdybyś go odrzucił, odszedł – byłoby jeszcze gorzej. Przeżyliście razem zbyt wiele, łączyło was zbyt wiele wydarzeń, łez, walk, bólu, odebranych żyć i pocałunków skradanych nocą, gdy ten drugi pogrążony był w sennych marzeniach.

            Tak więc zabrałeś go ze sobą i zamieszkaliście razem w domu, przez którego naderwany dach wlewało się do środka ciepłe, letnie słońce; jego promienie gładziły zakurzone meble i wybite szyby w wybrakowanej dębowej biblioteczce. A później padały na niego, siedzącego pośrodku kuchni i śledzącego zamglonym wzrokiem twoje ruchy, gdy starałeś się zrobić coś do jedzenia. A może tylko wydawało ci się, że patrzy? Nie, na pewno wodził wzrokiem za ruchami noża, gdy przecinałeś kolejne kromki chleba, a później smarowałeś je cienko masłem – musiało wam starczyć na jak najdłużej.
            Ze ścian odchodziła tapeta w szare i czerwone, drobne kwiaty. Niezmiernie cię irytowały. Szczególnie te czerwone. Miejscami rozmazane czy rozdrapane, przywodziły ci na myśl krew. Nie chciałeś tego – pragnąłeś czegoś, co nie przypominałoby ci wojny i domów, w których tapety ubrudzone były krwią ludzi, których sam zabiłeś. Własnymi rękami. Kiedyś, w napadzie szału i rozpaczy, zerwałeś ją, pozostawiając ściany szarawe i brzydkie, ale bez krwi. I znowu wydawało ci się, że on się temu przygląda, jednak chyba znów się myliłeś.
             Ogród przed domem był całkowicie zrujnowany. Połamane deski ogrodzenia leżały rozrzucone na pożółkłym trawniku, a kwiaty zostały w większości zdeptane. W pracy w ogrodzie  znalazłeś od dawna wyczekiwany spokój, ukojenie nerwów. Zdawało ci się, że wraz ze strużkami zimnej wody przelewającej się przez sitko znalezionej w stodole konewki, odpływają z ciebie wszystkie wspomnienia. Ale gdy konewka była już pusta, zdawałeś sobie sprawę, że tak nie powinno być. Że musisz pamiętać. Taki jest twój obowiązek – nie możesz wyrzec się tego wszystkiego, co zrobiłeś. Nie możesz zapomnieć o wszystkim, co działo się przez ostatnie lata.

Doprowadzenie domu do porządku zajęło ci dużo czasu, kilka długich tygodni ciężkiej pracy, bólów głowy, nawrotów wspomnień i scen z własnego, wcześniejszego życia. Nienawidziłeś go. Naprawdę go nienawidziłeś. Nie mniej niż siebie samego. Były dni, kiedy miałeś dość, kiedy twoje sny zdawały się przeradzać w rzeczywistość – konewka była wtedy morderczym narzędziem, które wbijało się w ciała twoich ofiar, miażdżąc im wnętrzności, a grabie rozszarpywały ich skórę, której cienkie, małe strzępy przylepiały się do ich końcówek. Rzucałeś wtedy grabiami i konewką, kopałeś nowo zasadzone kwiaty, wyrywałeś je, jeszcze z korzeniami, wrzeszcząc i płacząc, ile tylko miałeś sił. Byle uwolnić to, co w tobie siedziało. Co odbierało ci chęć do życia.
A on siedział na tarasie w cieniu jabłoni, której liście powoli stawały się brązowo-czerwone, i zdawał ci się przyglądać. Nie, na pewno ci się przyglądał. Widział twój ból i rozpacz. Musiał to widzieć. Musiał słyszeć twoje stłumione kroki na tarasie, gdy wchodziłeś do domu, próbując się opanować.
Później parzyłeś herbatę, a z otwartego kuchennego okna dobiegał gwizd czajnika.

Najważniejsze były dla ciebie te drobne, subtelne gesty, które was łączyły. Uwielbiałeś dotykać jego włosów, odgarniać je delikatnie, jednocześnie odsłaniając te szklane, smutne oczy. Przykrywać go troskliwie kocem, gdy dzień chylił się ku końcowi i do jego sypialni powoli wkradał się mrok i chłód.
To wszystko utrzymywało cię przy życiu, choć… czasem nie wystarczyło.

Nienawidziłeś swoich snów.
Kiedy budziłeś się w środku nocy, a czasem nawet jeszcze pod wieczór, niedługo po zaśnięciu, z krzykiem wyrywającym ci się z ust i potem spływającym po plecach, widziałeś go przez dziurę w ścianie, siedzącego w fotelu przed migoczącym, zepsutym telewizorem. Wstawałeś z łóżka na trzęsących się nogach i szedłeś do jego pokoju. Nie reagował, ale wiedziałeś – musiało tak być! – że widział cię, że wiedział i rozumiał. Podchodziłeś do ekranu i jednym przyciskiem wyłączałeś odbiornik – pokój pogrążał się w ciemności. Siadałeś przy jego fotelu, opierałeś rozpalone czoło na kolanach i chwytałeś jego chłodną dłoń. Później, wczesnym rankiem, budziłeś się obolały. A on wciąż był przy tobie.
Najgorsze jednak były dni, kiedy czułeś się całkowicie bezsilny. Kiedy beznadziejność całej sytuacji po prostu cię przerastała. Kiedy miałeś wszystkiego dość, a nienawiść i złość wręcz się w tobie gotowały. Kiedy jedynym, co miałeś przed oczami, były trupy, trupy i ruina, krew, którą miałeś splamione dłonie. Którą cały byłeś splamiony. Zrywałeś z siebie ubranie, drapałeś się i obijałeś o ściany jak w agonii, chcąc się tego pozbyć, aż padałeś wyczerpany na ziemię.
Albo brałeś pistolet. Wyjmowałeś go spod materaca i przystawiałeś sobie do skroni, po czym zamykałeś oczy, chcąc, by ten koszmar się skończył. Jednak otwierałeś je i napotykałeś jego zamglone spojrzenie. Patrzył na ciebie? Rozumiał? Kładłeś palec na spuście, ale jego wzrok nie dawał ci spokoju.
- Och, odwal się – warczałeś i rzucałeś broń na ziemię, po czym wybiegałeś. Z dala od tego spojrzenia.
Musiałeś odkupić wszystkie swoje grzechy. Zapłacić za wszystkie rany, za wszystkich ludzi, których zabiłeś. Musiałeś wziąć na siebie odpowiedzialność również za niego, który, choć serce jego wciąż biło, pozostawał nieświadomy i martwy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz