poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Duch - Rozdział 39

Rozdział 39 – Iluzja

            Chyba nie jest sam. Chyba gdzieś tam, w jednej z setek komnat, jest ktoś jeszcze. Nie ma pojęcia, kim lub czym jest ta druga istota, ale tak bardzo chciałby, żeby zniknęła. Jednocześnie ciągnie go do niej, czuje, że musi się z nią skonfrontować, dowiedzieć się, po co przyszła, dlaczego go nęka… Tylko że tak bardzo, tak straszliwie się tego boi. Trzyma się kurczowo pościeli, jest cały spocony, ale nie zamierza się odkryć. Nagle zdaje sobie sprawę, że to nie dookoła jest tak ciemno, tylko to on ma zamknięte oczy. Otwiera je szybko, oddech gwałtownie mu przyspiesza. Rozgląda się gorączkowo po pokoju, ale nikogo tu nie ma. Nie, to oczywiste. To coś jest gdzieś indziej, gdzieś na górze, gdzieś przy sypialni Malfoya. Albo dalej… Niebo jest idealnie czarne, ani jednej gwiazdy, księżyca; ani jednej chmury. Ledwo widzi ogród w Malfoy Manor, zarysy drzew, niewyraźne światło majaczące w ciemności, dochodzące od bramy wejściowej. Dlaczego tak bardzo chce wstać i sprawdzić, kto jest na górze? Nie mógłby po prostu z powrotem zasnąć? Nie. Wstaje na drżących nogach, żołądek ściska mu się tak mocno, że Harry ma wrażenie, że zaraz zwymiotuje, choć przecież nie jadł od tak dawna… od kiedy? Przechodzi przez pokój, a dookoła wszystko trwa w martwej ciszy. Nawet jego kroki są bezszelestne. W korytarzu nic nie widać, nie pali się ani jedna świeczka. Harry wyciąga rękę, dotyka przez chwilę ściany, szukając kandelabru, ale niczego tam nie znajduje. Cofa szybko dłoń.
Coś dziwnie podpowiada mu, że powinien kogoś zawołać, że musi tu być ktoś jeszcze, ktoś, kto mógłby mu pomóc. Nie może sobie przypomnieć, kto to taki… to imię… pięć liter… Staje na krawędzi schodów. Na piętrze jest tak przeraźliwie ciemno, że nie widać nawet najwyższych stopni. Szept. Harry odwraca się gwałtownie, nikogo tam nie ma. Tylko mu się wydawało, tak, wydawało mu się… na pewno. Stara się nie mrugać oczami, ale one co chwilę zamykają się i otwierają, zupełnie wbrew jego woli. Boi się, to coś mogło już zejść na dół, może być tuż obok, może być za nim, przed nim, a on go nie widzi! Cofa się i wchodzi na schody, a później już tylko odwraca się i rzuca rozpaczliwie przed siebie. Wbiega na sam szczyt, ciemność zalewa go niczym ciężka, gorąca smoła, a on wpada w nią i całkowicie traci orientację. Nie widzi nawet swoich dłoni. Jest niczym ślepiec, miota się, kręci wokół własnej osi, szukając czegoś, co pomogłoby mu się odnaleźć… Znowu, znowu ten szept. Czuje jego gorąc na swoim karku. Nie, nie pomylił się, nie wydawało mu się. Czuje to wyraźnie, całkiem blisko, całkiem na sobie, w sobie. Biegnie przed siebie, tylko to mu zostało, biegnie i nie zatrzymuje się, nie wie, jak długo to trwa, ale biegnie bez końca, dalej i dalej. Nic go nie zatrzymuje, żadna ściana, drzwi, przebłysk światła, który powinien wpaść przez okno na końcu korytarza. Nic. I kiedy już się zatrzymuje, kiedy po prostu nie ma już siły dalej biec, uświadamia sobie nagle, że to coś, ta istota, której wcześniej szukał, jest tuż obok. Wie już, gdzie się znajduje. Skręca w prawo, wydaje mu się, że idzie jeszcze głębiej, że zanurza się coraz bardziej w tę ciemność, ale to nieistotne. Teraz już wie, dokąd musi iść. Idzie przed siebie, coraz szybciej i szybciej, przyspiesza kroku, przechodzi w trucht, a później biegnie, ile sił w nogach. Słyszy szept za swoimi plecami, czuje gorąc na swoim karku, ale to już nie ma znaczenia. Próbują go złapać, wie o tym, ale on ma coś ważnego do zrobienia. Nagle wbiega do niewielkiego, oświetlonego ogniem pomieszczenia. Szok jest tak wielki, że przez chwilę Harry ma zamknięte oczy i nie może przyzwyczaić się do jasności. Coś mu to przypomina, jakąś scenę z przeszłości… z czegoś. Ale w tym pokoju nikogo nie ma, tylko ten nieszczęsny kominek i ogień, który skrzypi w nim jakoś okropnie nieprzyjemnie i boleśnie. Harry rozgląda się dookoła siebie. Pomieszczenie nie ma żadnych drzwi ani okien. Zamiast sufitu – tylko ta smolista, wciągająca ciemność. Kiedy tak w nią patrzy, nagle zaczyna kształtować mu się przed oczami jego własne odbicie. Wpatruje się w nie, czekając, aż się wyklaruje, próbując dostrzec coś więcej poza niewyraźnym zarysem. Jeszcze tylko chwila, jeszcze chwila i dojrzy coś, czego się nie spodziewał, czego będzie się bał, tak, to pewne… Będzie krzyczał ze strachu, wyrywał sobie włosy, drapał się do krwi… nie, tego nie będzie mógł zrobić. Harry nie żyje. Nie ma ciała. Odbicie jego ducha pojawia się nagle zupełnie wyraźnie. Wtedy, gdy z gardła Harry’ego wydobywa się krzyk przerażenia, kiedy jego martwe, blade odbicie spogląda na niego z kpiącym uśmiechem, ogień w kominku trzaska głośno, a gorące iskry zlatują na podłogę, momentalnie ją zapalając, jak gdyby była zrobiona z papieru albo polana paliwem. Ale coś tam jest, coś w kominku… coś dziwnego i czerwonego. Harry zbliża się do niego, ignorując ogień rozprzestrzeniający się po całym pokoju. Jego serce jest na wpół spalone, skwierczy w płomieniach, a zamiast tłuszczu wypływa z niej sczerniała krew. I Harry już przypomina sobie to imię, którego zapomniał. Pięć liter… Płomienie nagle zaczynają go parzyć, nagle ma swoje ciało, nagle wszystko boli go tak piekielnie, że wydaje się, że tego nie zniesie.
            - Harry! – jego wrzask zdaje się rozrywać mu gardło.

***

            Harry otwiera oczy. Jest zawinięty w śnieżnobiałą pościel. Podnosi się gwałtownie, jego serce bije w oszalałym tempie. Draco nie ma. Niebo jest bladoniebieskie, deszczowe chmury przesuwają się po nim leniwie. W kominku pali się lekki ogień. Harry jest już bezpieczny, wszystko jest dobrze, a to… to był tylko zły sen. Kolejny z koszmarów, od których chyba już nigdy nie będzie w stanie się uwolnić.
            Wygrzebuje się z pościeli; bokserki kleją mu się do spoconego ciała. Harry zgarnia swoje ubrania leżące w nogach łóżka i na podłodze. Wychodzi na korytarz i zerka odruchowo na ścianę, na której wiszą w równych odległościach kandelabry świecące delikatnym światłem świec. Wszystko jest w porządku, tylko Draco gdzieś zniknął, ale czego mógłby się spodziewać Harry. Choć wydawało się, że postawiony przez nich wczoraj pierwszy krok, wszystko zmieni. W końcu udało im się wspólnymi siłami przeprawić przez tę rwącą rzekę i dobić do przeciwległego brzegu. Ale okazało się, że nie jest on taki, jakiego się spodziewali. Jest lodowatą pustynią, na której nie ma nic, poza nimi samymi – niczego nie osiągnęli, przeprawiając się przez tę rzekę. Nie zamierza szukać Draco, nie zamierza również się poddać, ale teraz jest zbyt przerażony, by móc zostać tutaj chociażby chwilę dłużej.  
            Stoi już przy kominku w salonie, kiedy słyszy za sobą głos Malfoya.
            - Dokąd się wybierasz?
            Harry odwraca się gwałtownie, prawdziwie przestraszony, a Draco uśmiecha się kpiąco.
            - Uciekasz jak jakaś dziwka – dodaje z prychnięciem.
            - Muszę się wykąpać i… coś zjeść – odpowiada Harry, ignorując ostatnią uwagę Malfoya. Bo może i jest jakąś dziwką? Wydawało mu się, że seks wszystko naprawi? Seks nie pomoże im w przetrwaniu na drugim brzegu rzeki. Tutaj trzeba czegoś innego.
            - Dobra – wzrusza ramionami Draco i oddala się.
            Czy Harry mógł w ogóle spodziewać się czegoś innego? Nic między nimi w zasadzie się nie zmieniło. Ten drugi brzeg jest wyjątkowo śliski, stromy. Szalejące  tutaj wiatry są silne i naprawdę będą musieli się postarać, żeby utrzymać się na nogach. Harry wrzuca proszek Fiuu do kominka i wchodzi w płomienie.

***

            Nawet myśl, że w spiżarni stoi eliksir, który ma ich uratować, nie pomaga. Nie sądził, że będzie aż tak ciężko. Otwiera drzwi balkonowe, a chłodne, wilgotne powietrze wdziera się do środka. Zza wysokiego żywopłotu przedziera się do Harry’ego stłumiony odgłos niedalekiej ulicy. Jeśli lepiej się wsłuchać, można nawet usłyszeć niewyraźne rozmowy mieszkających dookoła ludzi. Grudzień zbliża się wielkimi krokami, a świat jest zasypany jedynie kolejną salwą lodowatego deszczu. Czy śnieg w ogóle zamierza spaść tego roku? Te myśli prowadzą do kolejnych – czy los jakimś cudem sprawi, że on i Draco dotrwają do świąt i… spędzą je razem? Harry prycha pod nosem, obejmując się ramionami. Jakiś samochód trąbi na inny, słychać stłumiony krzyk. Co by się stało, gdyby Harry przeszedł przez swój ogród, otworzył furtkę i znalazł się na tej pustej, polnej drodze, skręcił w lewo i poszedł prosto na zaludnioną ulicę na obrzeżu Londynu i zaczął normalnie żyć? Tak po prostu, spróbował zmierzyć się ze światem, który może nie jest do końca mu przeznaczony, ale który przecież nie jest mu również nieprzyjazny. Pamięta, jak bezpiecznie się czuł, jadąc taksówką przez zatłoczone londyńskie ulice, wiedząc, że jego prześladowcy z Pokątnej nie mogą się zmierzyć z mugolskim światem. Świadomość tego przeraża go; świadczy jedynie o tym, jak bardzo jest wyobcowany tutaj, w tym miejscu, w którym się znalazł. Jego prawdziwe życie przepadło, a nowe, do którego mógłby wkroczyć, wciąż pozostaje tylko mdłą namiastką wszystkiego, czego pragnie i o czym marzy; czego potrzebuje. Harry nie zamierza się już oszukiwać. Nie, zaszedł zbyt daleko w sprawie Malfoya i eliksiru, nie będzie się już wycofywał. Ale co, jeśli tam, za żywopłotem, naprawdę jest dla niego jakaś szansa? Jeśli wystarczy tylko zrobić jeden krok i spróbować normalnie żyć? Na nowo…
Mógłby to zrobić?
            Wraca do pokoju, zamyka drzwi i idzie do łazienki. Lustro wciąż jest rozbite i Harry wrzuca co większe kawałki do kosza na śmieci; resztę zostawia, postanawiając zająć się tym później. Bierze prysznic, a później sprawdza w spiżarni, jak się ma eliksir, choć i tak jego wygląd nic mu nie mówi. W nadziei, że wszystko idzie jak powinno, kładzie się do łóżka. Pogoda na zewnątrz zaczyna się gwałtownie zmieniać, wiatr kolebie drzewami w ogrodzie i świszczy w ścianach. Harry wpatruje się w deszczowe chmury na szarzejącym niebie. W domu panuje bezwzględna cisza, a myśli Harry’ego skupione są na Draco. Sięga do szafki nocnej i z górnej szuflady wyciąga różdżkę. Momentalnie wyczuwa przyjemne, ciepłe pulsowanie w dłoni, które powoli przepływa przez jego żyły wzdłuż ramienia, żeby ulokować się gdzieś w okolicach klatki piersiowej. W zasadzie nauczył się już żyć bez magii; i tylko w takich momentach jak ten przypomina sobie, że kiedyś żył z tym rozpierającym, niezwykłym uczuciem towarzyszącym mu na każdym kroku, że kiedyś było to dla niego niczym powietrze, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak by to było – stracić to raz na zawsze.
            Nagle z korytarza dochodzi go przeciągłe skrzypnięcie.
            Pierwszy przychodzi mu do głowy Draco, ale on przecież porusza się bezszelestnie. Zrywa się do pozycji siedzącej i, ściskając w dłoni pulsującą ostatkiem magii różdżkę, wpatruje się w pustą przestrzeń. Choć niebo jest zachmurzone, do środka wpada wystarczająco dużo światła, żeby je oświetlić i Harry w zasadzie nie ma się czego bać – jest dzień, a oni nie lubią dnia. Więc jest bezpieczny, tak? Pomimo tego tkwi nieruchomo, patrząc bez mrugnięcia w korytarz, jakby oczekując, że zaraz usłyszy zbliżające się kroki, będące coraz bliżej i bliżej, coraz głośniejsze, aż w końcu zza rogu wyłoni się zakapturzona postać przypominająca dementora albo… albo jakiegoś innego upiora. I Harry już w tym momencie wie, jest całkowicie świadomy tego, że nawet nie będzie potrafił się ruszyć, będzie tylko ściskał naiwnie różdżkę Malfoya w nadziei, że w czymś mu to pomoże. Czeka w napięciu, ale nic takiego się nie dzieje. Słuch jednak wyostrza mu się, możliwe, że to sama podświadomość podrzuca mu jakieś strzępki dziwnych odgłosów, ale to wystarczy, żeby serce Harry’ego biło jak oszalałe, a żołądek podchodził mu do samego gardła i Harry z trudem powstrzymywał odruch wymiotny. Nasłuchuje kolejną wieczność, będąc przeczulonym na punkcie najcichszego szelestu, który w normalnej sytuacji przyjąłby jako najbardziej naturalny… a może w ogóle by go nawet nie usłyszał. Teraz jednak słyszy go wyraźnie, a dźwięk ten zdaje się przepływać z metalicznym zgrzytnięciem przez całe jego ciało. To aż boli. Myśli o ucieczce. Tylko dokąd? Dokąd niby miałby uciec? Przecież oni i tak wszędzie go znajdą. Zawsze doskonale wiedzą, gdzie się znajduje. Zawsze go dosięgną. Nie może im na to pozwolić, po prostu nie może. Nie teraz, kiedy jest tak blisko celu. Nie, nie może… Malfoy Manor? Nie powinien, musi pamiętać o swojej godności. Dziwny szept, tak bardzo przypominający mu ten z koszmaru, rozlega się jakby tuż przy jego uchu. Malfoy Manor? To jego jedyny rachunek. W ciągu sekundy podejmuje decyzję. Odlicza w myślach.
Raz, dwa…
Raz, dwa…
Raz…
Raz, dwa…
Trzy!
Zrywa się z łóżka, przebiega przez korytarz, wrzeszcząc na cały głos, wbiega do salonu i niemal dopada do kominka. Szybko wpycha różdżkę do kieszeni. Ręce trzęsą mu się tragicznie, chwyta pudełko z proszkiem Fiuu. Czuje ich. Odwraca się, pudełko wypada mu z rąk. Proszek jest rozsypany na podłodze. O nie, musi się nachylić, musi stać się jeszcze bardziej bezbronny… Już czuje, jak łzy pieką go w oczy. Nie, nie może płakać – musi wszystko wyraźnie widzieć. Nachyla się z wysoko podniesioną głową. Wydaje mu się, że dostrzega ich zarys w korytarzu, w kuchni, za oknem. Tak, już tu są, już się zbliżają. Maca ręką, szuka chociaż garstki proszku. Natrafia na coś lodowatego. Serce przestaje mu bić. Cała wieczność, śmierć jest tuż tuż… już go dotyka. Opuszcza powoli wzrok. To tylko pudełko od proszku, to tylko pudełko, Harry, ty idioto. Nagle reflektuje się, że odwrócił spojrzenie! Nie kontrolował ich! Zrobili to celowo! Wstaje gwałtownie, pokój wydaje się jakby zastygły, jakby wszystko, co właśnie wyszło ze swoich kryjówek, schowało się momentalnie – dokładnie w tej sekundzie, w której się podniósł. Odwraca się szybko, oddychając nierówno. Wrzuca proszek do kominka i niemal wykrzykuje niczym szaleniec „Malfoy Manor”, po czym wbiega do środka. Czuje jeszcze ich dłonie, kiedy już okręca się dookoła własnej osi, bezpieczny w odmętach kominka.
Przechodzi przez salon Malfoy Manor, a jego kroki odbijają się od pustych ścian, które teraz sprawiają wręcz kojące wrażenie. Przypomina sobie słowa Malfoya sprzed tygodni, kiedy to ten powiedział mu, że jest jedynym duchem w tym domu. Harry stara się trzymać tego, nawet jeśli wspomnienia z dzisiejszego koszmaru próbują dobić się do niego na wszelkie sposoby. Najbardziej przeraża go myśl, że to nie tych stworów powinien się bać. Że może tu chodzi o niego samego. Przechodząc obok schodów zerka na nie niepewnie, ale na górze jest całkiem jasno, zupełnie inaczej niż we śnie. Skręca do sypialni Narcyzy, ale nie zastaje w niej Draco. Ogień w kominku zdążył już zgasnąć, więc Harry rozpala go na nowo i przez chwilę grzeje sobie przy nim ręce, chociaż wcale nie jest mu zimno. Robi to wręcz bezwiednie, zastanawiając się, czy Draco już wie, że tu jest. A jeśli tak, to czy w ogóle przyjdzie i się nim zainteresuje; dzisiaj rano wyraźnie nie zależało mu na obecności Harry’ego. Zagryza ze złością wargę. Nie powinien w ogóle tak myśleć; to wszystko nie jest takie łatwe. Przecież już zrozumiał, że drugi brzeg rzeki wcale nie oznacza końca problemów. Harry podchodzi do okna i opiera się czołem o szybę. Na zewnątrz deszczowe chmury zdążyły już zmienić się w śniegowe, wiatr ustał i cały świat zapadł w milczenie, jakby w oczekiwaniu na spadające z nieba płatki śniegu. Wtedy Harry go zauważa.
Daleko, w zachodniej części dworu, na odległym rodzinnym cmentarzu, widać jaśniejącą postać. Harry nie ma pojęcia, nad czyim grobem stoi Malfoy; może się tylko domyślać, że jest to grób Narcyzy. Przez kilkanaście minut obserwuje majaczącą w oddali postać Draco, czując wypełniającą go pustkę. Tak bardzo chciałby powiedzieć, że dokładnie wie, co czuje Malfoy. Że wciąż potrafi go rozszyfrować. Ale to nieprawda. Wydaje mu się, że nic już nie wie o Draco; że ten znowu stał się dla niego jedynie kamienną, bezuczuciową maską, niczym więcej. Tymczasem Malfoy zaczyna zbliżać się do dworu i Harry odsuwa się odruchowo od szyby, choć jest pewien, że jakimś cudem Draco zdążył go już zauważyć. Siada na swoim fotelu i czeka w napięciu na pojawienie się Malfoya. Jest na to przygotowany, ale kiedy jego sylwetka przenika nagle przez ścianę i pojawia się w sypialni Narcyzy, Harry aż podskakuje. Draco przyjmuje to z kpiącym, pełnym samozadowolenia uśmiechem.
- O, Potter. Co cię tu sprowadza? – pyta ze znudzeniem i rozsiada na fotelu Narcyzy, naprzeciwko Harry’ego, nawet na niego nie patrząc.
Harry zaciska zęby i na chwilę również przestaje patrzeć na Draco. Czuje potrzebę powiedzenia mu o wszystkim, wyżalenia się z tego, co spotkało go w ostatnich dniach, tygodniach, ale jednocześnie czuje, a to uczucie jest najgorsze i najbardziej dobijające, że stracił tamtego Malfoya bezpowrotnie i nie ma prawa już mu się wyżalać.
- Nudziło mi się – odpowiada, wzruszając ramionami.
Malfoy mierzy go czujnym wzrokiem, jak gdyby mu nie dowierzał i Harry’emu jest wstyd, że, pomimo kłótni i dystansu, jaki się między nimi pojawił, Draco wciąż potrafi go rozszyfrować. Wydaje się to wręcz niesprawiedliwe. Płatki śniegu zaczynają leniwie wysypywać się z szarych chmur.
- Wiesz… – odzywa się w końcu Harry – nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będziemy ze sobą rozmawiać.
- Przecież nie rozmawiamy, Potter. – Draco mierzy go z zażenowaniem.  
- Wiesz, o co mi chodzi, Malfoy – odparowuje zirytowany Harry. Oczywiście, że nie rozmawiają, zdążył zauważyć. Ale przecież nie chodziło mu do końca o to! Chodziło mu o jakikolwiek kontakt… Malfoy powinien go zrozumieć. A może rozumie, tylko po prostu chce podręczyć Harry’ego? Cham.
- Właściwie, to nie wiem – odpowiada Draco, przewracając oczami. Dupek.
- Super – kwituje Harry i zapada się głębiej w fotelu. Mógłby przysiąc, że Malfoy uśmiecha się tym swoim kpiącym, ironicznym uśmieszkiem, ale Harry nie zamierza patrzeć na niego w tym momencie. W zasadzie, to ma ochotę zacząć szykować się do wyjścia, ale Draco porusza się, a jego głos zmienia się z ironicznego w całkowicie poważny, choć nie pozbawiony nuty kpiny.
- Mógłbyś mi wyjaśnić, Potter, co się stało dzisiaj rano?
- Nic, a co miałoby się stać? – odpowiada zdziwiony.
- Po pierwsze: słyszałem, jak krzyczysz przez sen. Po drugie: wybiegłeś, jakby się paliło. – „Jak jakaś dziwka”, słyszy Harry w swojej głowie głos Draco. Ale nie, nie powiedział tego teraz. Teraz zdaje się być naprawdę… zainteresowany? Zaniepokojony?
- Po pierwsze: dlaczego nie przyszedłeś, skoro słyszałeś mój krzyk? Po drugie: dlaczego mnie nie zatrzymałeś? – kontratakuje Harry.
- Po pierwsze: nie chciało mi się. Po drugie… nie chciało mi się – odpowiada Draco, unosząc z politowaniem brew.
- Świetnie, Malfoy. W takim razie po co w ogóle to pytanie? – wyparowuje Harry. – Wiesz co? To bez sensu. Po co mnie pytasz, skoro w zasadzie wcale cię to nie interesuje? Po co te gierki, co?
- Usiądź, Potter – mówi ze spokojem Malfoy. – I tak oboje doskonale wiemy, że za chwilę powiesz mi o wszystkim, co leży ci na tym gryfońskim sercu, nawet jeśli nie będę specjalnie o to wypytywał. – Zapada krótkie milczenie. Harry wpatruje się w Draco z nienawiścią. Malfoy jest taki pewny siebie, taki przebiegły i zarozumiały… Harry mógłby go zatłuc w tym momencie swoimi własnymi pięściami, jeśli tylko miałby taką możliwość. – No więc? Co się stało?
            Przez chwilę Harry naprawdę ma ochotę mu o wszystkim powiedzieć, jednocześnie pragnąc nie złamać się i nie zwierzać się temu dupkowi.
            - Nic. To był tylko kolejny koszmar – wzrusza ramionami i opiera głowę o zagłówek, wpatrując się w powoli wirujące w powietrzu płatki śniegu.
            - O czym? – dopytuje ze spokojem Malfoy.
            - O mojej śmierci – mówi bez ogródek Harry, nawet nie drgnąwszy. Nie patrzy na Draco, choć jest niesamowicie ciekawy, jaką wywoła to w nim reakcję. Malfoy tylko kiwa powoli głową. Potter wie, że może to być z jego strony niesamowicie sztuczne, ale wzdycha i dodaje. – Tylko kolejny koszmar o mojej śmierci, nic więcej, Malfoy.
            - Kolejny? – Jest zaniepokojony. Harry uśmiecha się w duchu. Możliwe, że właśnie odnajduje dla nich ukrycie na tym drugim, pustym brzegu rzeki. Maleńki leśny zagajnik, w którym mogą się ukryć przed szalejącymi, pustynnymi wiatrami. – Często o tym myślisz? O swojej śmierci?
            - Tak – odpowiada. Tym razem nie ma w tym ani krztyny sztuczności. Tylko czysty niepokój.
            - Dlaczego? – dopytuje Draco już spokojnym głosem.
            I Harry już wie, w tym momencie, że zagajnik okazał się idealnym schronieniem. Rzeka jest daleko za nimi, już do niej nie wrócą – nie ma na to szansy. Drzewa mogą osłonić ich przed zimnem.
            - Nie mów mi, Malfoy, że muszę to znowu powtarzać – mówi ze zirytowaniem.
            - Musisz, Potter, bo wciąż tego nie rozumiem. Myślałem, że to minęło. Żyjesz, masz się dobrze…
            - Nie wiesz, jak się mam, Malfoy – prycha Harry. – Nic nie minęło, wiesz? Nic nie minęło od chwili śmierci Voldemorta, Hermiony, Rona i wszystkich tamtych ludzi, którzy wcale nie powinni zginąć. Nic nie minęło od momentu, w którym straciłem magię, od tamtych miesięcy, które wydają mi się jak wydarte z życia, z których nie pamiętam  nic oprócz okropnego pragnienia śmierci. Nic nie minęło od twojego pojawienia się w moim życiu, od śmierci Narcyzy, od mojej zdrady, od naszej kłótni… Nic nie minęło.
            - Wmawiasz to sobie. Widziałem cię, nie jestem ślepy, Potter, a ty nie potrafisz ukryć swoich emocji. Widziałem cię szczęśliwego – tutaj, w Malfoy Manor. Widziałem to na własne oczy, nie wmówisz mi, że tak nie było.
            - Nie, nie wmówię, bo masz rację – były takie momenty. I gdyby tylko to się utrzymało… Może i mógłbym żyć tak dalej, z naszymi kłótniami, z chorą Narcyzą, z tym wszystkim… Ale to również zostało mi odebrane.
            - Niektóre rzeczy z twojej własnej winy – prycha Draco.
            - Wiem. Ale to niczego nie zmienia. Teraz już rozumiem, że to wszystko było tylko iluzją. Trwało tak krótko, było tak… ulotne właśnie przez to, że nie było niczym więcej niż tylko iluzją. A ja nie chcę żyć w iluzji, Malfoy.
            - To wszystko to nieprawda, Potter – odzywa się po chwili Draco, a jego głos jest niski i poważny. – Wmówiłeś to sobie, bo wiesz, że tak będzie łatwiej.
            - Jestem zmęczony, Malfoy. A to wszystko jest szczere i jak najbardziej prawdziwe – oponuje Harry ze złością.
            - Każdy jest zmęczony. A ty może po prostu… tchórzysz?
            Harry aż unosi się w fotelu, zaciskając pięści na podłokietnikach.
            - Nie nazywaj mnie tak, Malfoy – warczy. – Doskonale wiesz, że nie jestem tchórzem.
            - Ale tak się właśnie zachowujesz! – podnosi głos Draco. – Wybierasz najprostsze rozwiązanie – śmierć.
            - Niczego jeszcze nie wybrałem – wpada mu w słowo Harry.
            - Nieistotne – syczy Malfoy. – Sam fakt, że tak zapamiętale o tym rozmyślasz, niemalże marzysz! Potter, to nie jest rozwiązanie, ty idioto. Przeszedłeś tak wiele i chcesz się teraz poddać?
            - Nie pomyślałeś o tym, że może przeszedłem zbyt wiele?
            Draco już mu nie odpowiada, patrząc tylko na niego tym swoim przenikliwym, bezbarwnym wzrokiem. I wygląda na to, że zagajnik, owszem, może dać schronienie – ale tylko jednemu z nich. Jest za mały na nich obu.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz