Beta: Lasair
Fandom: Queer as Folk
Gatunek: Yaoi
Paring: Justin/Brian
Rating: Light
Świat się zatrzymał
Świat wydawał się stanąć w
miejscu. Tak nagle. Gwałtownie. Wyrywając z niego mimowolny krzyk.
Justin.
Tylko to
jedno słowo tłukło mu się w głowie.
Justin. Justin. Justin. Justin!
— Zawróć! Natychmiast do Babylonu! — wrzasnął do kierowcy. Samochód szarpnął mocno i
Brian uderzył skronią o obudowę okna. Ból jednak niemal natychmiast zanikł.
Jakby to nie była jego głowa. Jakby to nie on się właśnie zranił.
Justin.
Justin!
Droga
powrotna zdawała się trwać wieczność. Wieczność, w czasie której jego małe
Słoneczko mogło… mogło zgasnąć.
Nie, nie
chciał nawet o tym myśleć, choć i tak kolejne, coraz drastyczniejsze obrazy
układały mu się w wyobraźni. To młode, delikatne ciało przysypane gruzami….
Dopiero
teraz, gdy przed oczami migały mu światła nocnego Pittsburgha, kiedy z radia
napływały kolejne informacje o liczbie rannych i ofiar śmiertelnych, jego myśli
przestały ograniczać się do rozpaczliwego „Justin!”. Dopiero teraz uświadomił
sobie, jak wiele jeszcze powinien powiedzieć temu chłopakowi. Na jak wiele
zasługiwał. Jak wiele jeszcze powinien mu dać.
— Zrobię
wszystko, wszystko, do cholery! Tylko… niech on żyje — wyszeptał, zaciskając
pięści. — Jedź szybciej, kurwa! — warknął na kierowcę.
Niemal wypadł z samochodu, zanim ten
zdążył się zatrzymać.
Światła.
Krzyki. Policja. Płacz. Straż pożarna. I pełno sanitariuszy.
W
powietrzu niemal można było wyczuć rozpacz i… śmierć?
Ludzie
biegali i wrzeszczeli jak opętani.
—
Justin, Justin — szeptał, szukając wzrokiem jasnej czupryny.
Nagle
gdzieś w tłumie dostrzegł rozhisteryzowaną Jennifer, stojącą w objęciach
swojego chłopaka. Jakkolwiek miał na imię.
—
Jennifer!
— Brian!
— Na jej twarzy dostrzegł niemal ulgę.
— Nic ci
nie jest? — Podbiegł do niej. Była brudna, na policzku miała rozcięcie, z
którego spływała krew.
— Ze
mną… — wydyszała — wszystko w porządku, ale…
Nie mógł
już dłużej czekać. To nie tak, że nie obchodziło go, co się z nią dzieje. Po
prostu teraz…
— Gdzie
jest Justin?
— Został
w środku — wyjąkała. — Brian, musisz go znaleźć!
Nie
musiała powtarzać dwa razy. Pobiegł, ile sił w nogach do wysadzonego wejścia
Babylonu, z którego wciąż wybiegali ranni. Strażacy krzyczeli, nakazując
wszystkim opuścić lokal. Brian przedarł się do środka, potrącając jakąś
zakrwawioną kobietę w obdartym ubraniu.
—
Justin! — wrzasnął. — Justin!
Dookoła
panował chaos. Podłoga była splamiona krwią. Miał tylko nadzieję, że nie
należała do któregoś z jego znajomych.
—
Justin! — wołał, choć wiedział, że pewnie i tak w panującym zgiełku nikt go nie
usłyszy.
Rozglądał się w panice dookoła. Dym gryzł go w nozdrza i oczy tak mocno, że
zaszły łzami, które zaczęły mu spływać po policzkach. A może po prostu się
rozpłakał? Nie! Słoneczko na pewno żyje. Musi gdzieś tu być! Musi!
I wtedy
go zobaczył…
Jego
lśniące, jasne włosy, rozsypane na gruzach.
—
Justin! — krzyknął, aż zabolało.
Chłopak
leżał pośród kamieni, które jeszcze niedawno były sufitem. Miał nieobecne
spojrzenie, rozglądał się nieprzytomnie dookoła. Jego zielone oczy wydawały się
przygasać. Te kochane, świetliste promyki powoli zaczynały zanikać.
—
Justin! — padł przy nim na kolana. Żadnej odpowiedzi. — Justin! — wykrzyczał
chyba po raz setny jego imię. — Justin, jestem tu. Już dobrze. Słoneczko, już
dobrze — mamrotał, zaciskając palce na jego poszarpanej koszuli.
Nadal
żadnej odpowiedzi.
W tym
momencie Brian był już pewny. Rozumiał wszystko. Wiedział, że może zrobić
wszystko. I że to zrobi. Że jest gotowy… tylko niech on żyje! Niech jego
kochane Słoneczko żyje!
— Brian?
— wymamrotał chłopak, na chwilę zwracając wzrok wprost na niego.
—
Justin. Słoneczko moje. — Łzy skapnęły na umorusaną twarz Justina. Brian
zamrugał i ujął ją w dłonie.
—
Przyszedłeś. Miałeś być… w Australii. Ale jesteś…
— Tak,
jestem. Jestem z tobą. Już zawsze… — Głos mu się załamał. — Kocham cię —
wydusił. — Kocham cię — powtórzył mocniej.
Na
sekundę twarz Justina rozjaśnił ten cudowny, słoneczny uśmiech.
A
później zgasł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz